Jak mi kazali przeczytać możliwe powikłania po cesarce i podpisać zgodę to ją po prostu podpisałam nie patrząc wyżej

Nie miałam innego wyjścia i tyle, u mnie ani żel zakładany na szyjkę (w sumie to najbliżej jak się dało ale tak naprawdę to obok bo nikt nie zdołał jej dosięgnąć) oksytocyna, jak to mówiły położne, wlana we mnie wiadrami, masaż szyjki zawiodły i po wielkich bataliach 14 dni po terminie ordynator zadecydował o cięciu. Skurcz miałam jeden przy żelu i na tym koniec. Samo cięcie wspominam dobrze, nic mi po min nie było, żadnych skutków ubocznych, jedynie byłam w szoku jak lekarze wyszarpują malucha, miałam wrażenie, że spadnę ze stołu. Bardzo bałam się znieczulenia ale byłam w takim amoku, po tylu próbach wywołania porodu, że cieszyłam się, że w końcu urodzę mojego wyczekanego synka i modliłam się żeby był zdrowy bo ktg było brzydkie (położne z uśmiechem przychodziły i telepały mi brzuchem mówiąc, że wszystko jest w porządku - ktg było płaskie - a słyszałam jak kłócą się o mnie z lekarzem, który nie chciał zrobić cięcia bo uważał, że ciągle mam czas). Przeszłam wiele, widziałam jak lekarze robią swoim pacjentkom cięcia ot tak ale, że ja nie miałam "swojego" lekarza w szpitalu byłam pacjentem drugiej kategorii. Za to zawsze będę chwalić położne z porodówki i patologii ciąży - walczyły o mnie jak o własne dziecko.
Cięcie miałam późno, około 17, pionowali mnie około 2 w nocy. Po 4 do pokoju weszła pani, która wepchnęła wózek z Markiem i oznajmiła mi, że płacze i że muszę go nakarmić i sobie wyszła... Kilkanaście minut odklejałam się od ceraty bo upał był nieziemski nawet w nocy, potem ruchem dżdżownicy przesunęłam się do brzegu łóżka i udało mi się podnieść, trudność sprawiło mi wyprostowanie się i wyjęcie Marka z "korytka" ale dałam radę. Rano poprosiłam o czopek przeciwbólowy i brałam go co 12 godzin - byłam na chodzie bez żadnego problemu, nosiłam Marka całą noc na rękach jak mi płakał. Najgorzej jest po dłuższym odpoczynku, trzeba się rozruszać, ja mogłam normalnie funkcjonować
