U Aeniołka w wątku rozwinęła się dyskusja na temat różnych form karmienia dzieciaczków.
Opiszę może w końcu moje doświadczenia na tym polu, bo jestem wspaniałym przykładem tego, że można wykarmić dziecko przy pomocy laktatora i butelki. Może moje doświadczenia będą jakąś pomocą dla dziewczyn w mojej sytuacji.
Od zawsze wiedziałam, że będę karmić piersią. No bo w końcu dlaczego nie. Przez myśl mi nie przeszło, że mogłabym mieć z tym jakieś problemy, no bo dlaczego miałabym mieć. W szkole rodzenia, na każdych zajęciach, słyszałam, że karmienie piersią w ogóle nie boli, a jeżeli boli, to znaczy, że to wina matki, bo dziecko jest źle przystawione. I z takim zasobem wiedzy trafiłam na porodówkę.
No i okazało się, że karmienie jednak boli. I to jak cholera. I to wcale nie z powodu mojego złego przystawiania dziecka. W końcu coś co nigdy nie było eksploatowane w tak intensywny sposób musi boleć, dopóki się nie zahartuje. Położne i doradca laktacyjny pocieszały mnie, że z dnia na dzień będzie coraz lepiej i niedługo boleć przestanie, bo piersi się przyzwyczają. Pocieszona tą myślą wróciłam do domu i przy każdym karmieniu modliłam się żeby w końcu cycki się przyzwyczaiły i ból w końcu minął.
Niestety, nie mijał. Wręcz przeciwnie, z dnia na dzień bolało coraz bardziej. I to nie tylko piersi, ból mnie przenikał i miałam wrażenie, że ktoś zrywa mi skórę z pleców - promieniował na całe ciało. Byłam już w tak złym stanie psychicznym, że non stop płakałam - gdy zbliżała się pora karmienia płakałam, że nie chcę już karmić, gdy karmiłam płakałam z bólu, gdy przestawałam karmić płakałam, że jestem złą matką, bo nie umiem dziecka wykarmić i wcześniej mówiłam, że karmić już nie chcę. Masakra. Julianka wyczuwała te moje złe emocje i w związku z tym też była płaczliwa, miała problemy ze spaniem itd.
Potem przyplątała mi się wysoka gorączka i to koszmarne zapalenie w macicy, o którym pisałam gdzieś na początku mojego wątku. Początki mojego macierzyństwa były koszmarne.
Gdy wyleczyłam się trochę z zapalenia, umówiłam się na spotkanie z doradcą laktacyjnym w szpitalu, w którym rodziłam. Opisałam jej moje problemy, ona obejrzała moje piersi i od razu stwierdziła w czym tkwi mój problem. Okazało się, że na sutkach mam ubytki (wyglądało to tak, jakby mi coś kawałki tych sutków wygryzło). Ja tych ubytków wcześniej nie zauważyłam, bo bałam się w ogóle moje piersi dotykać, bo tak bolały. Doradca stwierdziła, że to na pewno gronkowiec i wysłała mnie do laboratorium na posiew z tych ubytków i z mleka. Z tym, że ja byłam wtedy na antybiotykach, które brałam na to moje zakażenie i z badań wyszło, że gronkowca jednak nie ma. Ale istniało wtedy podejrzenie, że antybiotyki zafałszowały wynik.
Doradca, żeby mi ulżyć, bo widziała jak się męczę, zaproponowała mi żebym zaczęła używać laktatora, z tym że od razu ostrzegła mnie, że przy laktatorze pokarm mi niedługo zaniknie. Stwierdziłam, że trudno. Mam dość tej męki, ile się da tyle będę odciągać, a potem będę karmić sztucznym. W końcu tyle dzieci jest karmionych sztucznym i są śliczne i zdrowe. Ale równocześnie zawzięłam się i obiecałam sobie, że udowodnię wszystkim dookoła, że lakatatorem można wykarmić dziecko.
I to chyba był klucz do sukcesu. Kupiłam bardzo dobry elektryczny laktator (medela swing) i zaczęłam się doić. Pokarm odciągałam za każdym razem gdy nakarmiłam Juliankę, żeby podtrzymać wrażenie, że mleko wyciąga dziecko. Za każdym razem opróżniałam piersi do końca. Zajmowało mi to sporo czasu, bo przy każdym odciąganiu potrafiłam spędzić godzinę. Odciągałam w nocy, po karmieniu Julianki. Byłam konsekwentna i systematyczna. Gdy Julianka zaczęła mi przesypiać nocki, ja również przestałam wstawać na odciąganie. Efekt był taki, że przez kilka dni rano potrafilam ściągnąć 350 ml. To było trzy i pół porcji mleka, jakie jednorazowo zjadała Julianka. Nadmiar mroziłam i miałam potem zapas na czas gdy już odciągać przestałam. Przy odciąganiu w ciągu dnia udawało mi się za każdym razem ściągnąć 100 - 150 ml (średnio około 120). Ilość ta była całkowicie wystarczająca.
Oczywiście zdarzało mi się dokarmić Juliankę sztucznym mlekiem. Szczególnie wtedy, gdy gdzieś wyjażdżaliśmy, a ja obawiałam się brać zapas mojego mleka, bo bałam się, że się zepsuje (szczególnie w trakcie upałów). Ale głównym składnikiem pożywienia Julianki było moje mleko.
Odciągałam pokarm 16 tygodni.Jestem najlepszym przykładem, że przy pomocy laktatora da się wykarmić dziecko. Od chwili gdy zaczęłam odciągać bardzo mi ulżyło. Bolało, owszem, ale ból ten był niczym w porównaniu z bólem, jaki czułam, gdy pierś ciągnęła Julianka. Ulga ta sprawiła, że byłam dużo spokojniejsza, co od razu przełożyło się na zachowanie Julianki. Ona również się uspokoiła, przestała płakać, zaczęła spać, a po dwóch i pół miesiącach swojego życia zaczęła mi przesypiać całe nocki. Po prostu cud dziecko.
Gdy Julianka miała 4,5 miesiąca stwierdziłam, że mam już dość. Mam dość odciągania, mam dość spędzania przy "dojarce" pół dnia i zafundowałam sobie terapię wstrząsową. Po prostu z dnia na dzień przestałam ściągać. Piersi oczywiście bolały, były twarde jak kamień, pełne mleka. Wtedy ściągałam tylko tyle pokarmu, żeby poczuć ulgę. Całkowite zatrzymanie laktacji zajęło mi chyba coś około tygodnia (nie pamiętam już dokładnie).
Teraz jestem już dużo mądrzejsza i kolejny raz nie męczyłabym się tyle czasu. No ale wiadomo, Polak mądry po szkodzie.
Opisuję swoje doświadczenia żeby pokazać, że nie zawsze to, co wszyscy mówią dookoła, jest prawdą. Że nie warto ślepo wierzyć położnym, bo one też się mylą.
I, chyba najważniejsze, szczęśliwa mama, to szczęśliwe dziecko, niezależnie od tego czym i jak karmione.
