Poród...
Samo wspomnienie mojego porodu wywołuje u mnie ciarki. Najgorszemu wrogowi takiego porodu nie życzę. Patrząc na to z perspektywy czasu zastanawiam się jak ja dałam radę, bo niemożliwe jest żeby ludzki organizm wytrzymał taki ból i dal radę takiemu wysiłkowi.
Ale od początku...
Tydzień przed porodem pojechałam do Zdroi na kolejne ktg. Jechałam z przekonaniem, że wrócę spokojnie do domu, bo jakichkolwiek oznak zbliżającego się porodu było brak. Czułam się świetnie więc oczywiście do szpitala pojechałam w pełnym makijażu, odstawiona, w butach na obcasach. Jakże wielkie było moje zaskoczenie gdy lekarz stwierdził, że jednak w szpitalu zostaję. Powód: tętno dziecka niby w normie, ale niebezpiecznie blisko dolnej granicy. No trudno - dobro dziecka to podstawa więc mężuś poleciał do samochodu po torbę (profilaktycznie już nigdzie się bez niej nie ruszałam), a ja powędrowałam na izbę przyjęć.
Umieścili mnie w trzyosobowym pokoju, w którym miałam przeogromne szczęście spotkać super towarzyszki niedoli. Wspaniale towarzystwo umiliło mi cały, tygodniowy pobyt na patologii ciąży. W naszym pokoju prawie non stop trwała mała imprezka, zjeżdżali się nasi mężowie, przywozili żarełko, bo na szpitalnym wyżyć się nie dało, napoje (niestety nie wyskokowe) i potrafiliśmy siedzieć po kilka godzin dziennie gadając i płacząc ze śmiechu. Zdaje się, że ta dobra atmosfera sprawiła, że tętno Julinaki wróciło do normy i już wszystko było o.k., ale mimo tego do domu wypuścić mnie nie chcieli. Z jednej strony dobrze, bo byłam non stop pod kontrolą, cztery razy dziennie miała robione ktg i w razie jakichkolwiek nieprawidłowości lekarze mogliby szybko zareagować. Z drugiej strony źle, bo założę się, że pobyt tam i moja dużo mniejsza niż zwykle aktywność fizyczna sprawiła, że ciąże przenosiłam, a poród był tak ciężki. Gdy pogoda pozwalała, to robilam dziennie kilka okrążeń całego terenu szpitala, ale że na ogół padało, to moja aktywność fizyczna sprowadzał się do spacerów do toalety i spowrotem.
05.05.2010 o godz. 1:00 w nocy obudzil mnie skurcz, nie był jakiś mocny, a skoro się już obudziłam, to postanowiłam wyruszyć do toalety. I gdy wstałam z łóżka, filmowo wręcz chlusnęły ze mnie wody. Proszę mi wytłumaczyć dlaczego na każdym filmie 5 minut po odejściu wód rodzi się dziecko? Toż to kłamstwo w żywe oczy.
W każdym razie radośnie powędrowałam do dyżurujących pielęgniarek i poinformowałam je, że chyba odeszły mi wody. Te spokojnie zaprowadziły mnie na porodówkę, na którą wmaszerowałam z uśmiechem na ustach, aż tamtejsze położne komentowały, że chyba długo to tak się uśmiechać nie będę. No cóż miały rację, w końcu co doświadczenie, to doświadczenie.
Po zakwaterowaniu mnie na porodówce zadzwoniłam po męża, skoro był przy robieniu, to niech też będzie przy rozwiązaniu. Wiem jedno, bez męża przy boku nie dałabym rady - prowadzał mnie, a raczej niósł pod prysznic, do toalety, podawał wodę do picia - ja nie miałam siły ręką ruszyć. Dzięki niemu wiem też mniej więcej co się działo, bo ja pamiętam niewiele. Mnie zdominował mega ból, który trwał 13 godzin. Rozwarcie postępowało powoli mimo podawanej oksytocyny, dożylne znieczulenia, które dostawałam nie przynosiły ŻADNEJ ulgi. Po 6 godzinach błagałam o cesarkę, żeby już przestało boleć, żeby już to zakończyć. Lekarze ubłagać się nie dali, mimo że okazało się, że Julianka jest wysoko, pod dziwnym kątem i w ogóle nie celuje w kanał rodny. Twierdzili, że jeszcze trochę, że jeszcze poczekamy może zmieni pozycję. I to właśnie, uważam, jest winą mojego leżenia na patologii, bo gdybym była aktywna normalnie, tak jak byłam zanim wylądowałam w szpitalu, to na pewno ułożenie Julianki byłoby inne i najprawdopodobniej poród przebiegałby zupełnie inaczej.
Ekstremum było gdy pojawiło się pełne rozwarcie i skurcze parte, a ja dostałam nakaz leżenia na boku i zakaz parcia. I tak przez całe dwie godziny. Leżałam na boku i WYŁAM z bólu. Masakra. A lekarze dalej twierdzili, że na cesarkę się nie kwalifikuję, że jeszcze poczekamy, że na pewno dziecko się przesunie.
Dziecko się nie przesunęło, za to zaczęło jej zanikać tętno. To był najstraszniejszy odgłos jaki w życiu słyszałam. Na sali zrobił się popłoch, zbiegło się pięć położnych i czterech lekarzy. Mąż mówił, że wszyscy z przestrachem w oczach. W końcu ściągnęli 150 kilogramowego lekarza, który rzucił mi się na brzuch.
Dzięki Bogu udało mu się Juliankę wypchnąć. I tak o 13:38 pojawiła się na świecie. Urodzona masą lekarza, bo na pewno nie siłami natury.
Położyli mi ją na brzuch dosłownie na dwie sekundy, pamiętam tylko, że była strasznie sina i nie płakała. Była tak wymęczona, że nie miała siły krzyczeć. Zastanawiające jest to, że od razu dostała 10 punktów. Zdaniem moim i męża punkty przyznali na wyrost, żeby zatuszować zagrożenie życia jakie się pojawiło, w końcu w papierach wszystko pięknie wygląda.
Najważniejsze jest, że Julianka jest zdrowa, poród zostawił jej tylko jeden ślad - naczyniak na czole, ślad pewnie po jakiejś mojej kości miednicy, o którą tarła gdy ją wypychali. Naczyniak na szczęście znika.
Nic nie może sprawić, że ból porodu zapomnę. Ale wynagradza mi to Julianka.
Jest moim największym szczęściem. Nie wiedziałam, że można tak MOCNO kochać drugą osobę.