No to może nadeszła pora na malą relacyjkę z mojego pobytu w szpitalu.

Planowane przyjęcie do szpitala miałam w niedzielę o 17:00, ale że do przebycia mieliśmy kawał drogo to z domu wyjechaliśmu około 8:00. Rano jeszcze załapałam się na pobudkę dzieciaczków więc mogłam się z nimi porządnie pożegnać. Oczywiście się popłakałam i wyjeżdżałam z ciężkim sercem. A jeszcze gdy Julianka parę razy powtórzyła: "Mama nie jedź, zostań", to myślałam, że mi serce pęknie. No ale mąż wziął mnie za bety i zapakował do samochodu. Jechaliśmy ok. 6 godzin, z czego ja 3 przepłakałam a pozostałe 3 siedziałam tak zestresowana, że miałam wrażenie, że zaraz zwymiotuję.

Jako że w Katowicach byliśmy przed czasem, to podjechaliśmy najpierw do hotelu, w którym nocować miał mąż i dopiero potem pojechaliśmy do szpitala. Przyjęcie przebiegło szybko i bezproblemowo, a ja byłam wielce zaskoczona uprzejmością personelu, bo niestety ale nasza służba zdrowia z uprzejmości nie słynie, a tam zarówno lekarze, jak i pielęgniarki były tak sympatyczne, że aż byłam w szoku. Drugi szok przeżyłam gdy trafiłam do sali - nowoczesnej, świeżo wyremontowanej, z nowoczesnymi łóżkami i własną łazienką.

Dowiedziałam się jeszcze, że moja operacja planowana jest jako pierwsza więc około 8:00 rano powinnam wyjeżdżać na salę operacyjną. Na noc dostała tabletkę na sen i jako tako tą noc przespałam. Obudziłam się przed 6:00 i siedziałam już jak na szpilkach w oczekiwaniu na operację. Parę minut po 8:00 dostałam jeszcze tabletkę na uspokojenie i kazano mi się położyć na łóżku, na którym wywieziono mnie na salę. Droga była baaardzo długa a ja wręcz trzęsłam się ze strachu. Na sali założono mi wenflon, odbyłam jeszcze krótką rozmowę z anestozjologiem i kazano mi się położyć na stole operacyjnym. Jakie było moje zaskoczenie gdy poczułam, że stół jest podgrzewany.

Ostatnie co pamiętam, to maseczka trzymana nad twarzą przez anestezjologa i pieczenie w żyle gdy podano mi środek usypiający. znów pod narkozą śniłam, ale na szczęście tym razem były to dobre sny, a nie koszmary. A potem się obudziłam, już na szczęście bez rury w gardle więc od razu zapytałam czy wszytko jest w porządku. Usłyszałam, że tak, że operacja trwała trochę ponad dwie godziny i wszystko jest o.k. Wywieziono mnie na sale pooperacyjną i tam leżałam jeszcze przez jakieś dwie godzinki. Cały czas była obok mnie pielęgniarka, potem przyszedł lekarz i wywieziono mnie z powrotem do mojej sali. Wtedy zadzwoniłam do mężusia, że już jest po i że może do mnie przyjechać. Rana trochę bolała, ale na szczęście znieczulacze dostawałam kiedy tylko chciałam więc ból dało się znieść. Najgorsze dla mnie było to, że w dzień po operacji i przez całą noc byłam podłączona pod monitor więc ogrom podłączonych do mnie kabelków był tak duży, że ciężko było zmienić pozycję i musiałam cały czas leżeć na plecach. A oprócz kabelków miałam jeszcze dren, na który szczególnie trzeba było uważać żebym sobie go przez przypadek nie wyrwała. Wieczorem po operacji pozwolono mi już wstać do toalety. Przez cały dzień nie mogłam jeszcze jeść, ale pić mi już pozwolono. W nocy spałam średnio, bo i kabelki przeszkadzały i kręcące się po korytarzu pielęgniarki i wpadające światło. Jakoś dotrwałam do rana. Rano odłączyli mnie w końcu od monitora, pozwolono normalnie chodzić i w końcu mogłam coś zjeść. Po południu usunięto mi dren - baaardzo nieprzyjemne to było i bolało jak cholera, ale najważniejsze było to, że w końcu nie miałam na sobie żadnych rurek. A potem dostałam zapewnienie od lekarza, że jutro wypuszczą mnie do domu.

Ta radosna wiadomość pozwoliła mi jakoś przetrwać kolejną średnio przespaną noc. A od rana znów siedziałam jak na szpilkach, tym razem czekając na wypis. Wypis dostałam koło 12:00 i prawie, że biegiem dotarłam do samochodu
byleby już wyruszyć do domu. Droga przebiegła bezproblemowo, do domu dotarliśmy koło 20:00, jeszcze zanim dzieci poszły spać więc zdążyłam je choć trochę poprzytulać i się nimi nacieszyć.
Wycięto mi całą tarczycę i część węzłów chłonnych po stronie, po której miałam raka. 12.11 mam wizytę kontrolną, powinien być już wtedy wynik badania histopatologicznego, który pewnie potwierdzi raka na 100%. Na tej wizycie zostaną podjęte decyzje dotyczące dalszego leczenia.
Obecnie czuję się bardzo dobrze, zarówno fizycznie jak i psychicznie. Wierzę, że raka pozbyłam się na dobre, że ten najgorszy okres jest już za nami i że teraz będzie tylko lepiej. Rana się ładnie goi, blizna raczej za duża nie będzie, zresztą blizna to i tak mój najmniejszy problem. Oby skorupiak dał mi spokój już na dobre.
A na tą kontrolną wizytę w listopadzie mamy zamiar pojechać już z dziećmi, spędzić dzień w Katowicach a potem pojechać na kilka dni do Zakopanego. Szukam na razie jakiegoś fajnego miejsca. Może możecie coś polecić? Jakieś fajne miejsce, przystosowane dla rodzin z dwójką małych dzieci?