Julianka dzisiaj rano miała kryzys w przedszkolu. Popłakała się gdy wychodziłam.

Mam nadzieję, że to tylko jednorazowy spadek nastroju, bo jak się będzie powtarzać, to mi serce pęknie.

A wczoraj, jak ją odbierałam, to pani tak ją chwaliła - że jedna z najgrzeczniejszych w grupie, że na spacerku grzecznie chodzi i nie ucieka, że ładnie wszystko zjada, że się słucha, że wykonuje szybko wszystkie polecenia, no po prostu puchłam z dumy wczoraj. A dziś siedzę w domu i się martwię...
A tak poza tym, to Cypriankowi wczoraj odpadł pępek. W dalszym ciągu jest bardzo grzeczny, je, śpi, zapełnia pieluchy i czasem podziwia świat z perspektywy bujaczka. Dzisiaj już chyba zrobię mu werandowanie, bo w końcu jest troszkę cieplej i nie wieje. W weekend, jeżeli sprawdzą się te optymistyczne prognozy pogody, chciałabym już pójść na jakiś spacerek. Jeżeli rzeczywiście będzie słońce i 17 stopni, jak zapowiadają, to nic mnie nie zatrzyma w domu.

We wtorek byłam na zdjęciu szwów - trwało całe 30 sekund. Nie wiedziałam, że to będzie aż takie ekspresowe. Rana ładnie się goi, już w zasadzie nic nie boli, choć jeszcze kaszel czy kichanie do najłatwiejszych nie należą.

W dalszym ciągu czekam na wizytę położnej środowiskowej, ciekawe kiedy się łaskawie pofatyguje. Przy Juliance dwie położne przyszły po ponad dwóch tygodniach od porodu i bardziej były zainteresowane tym, jak mam zrobioną łazienkę, niż dzieckiem.
