Owszem laktacja siedzi w głowie. Moje nastawienie było oczywiste. Byłam przekonana, że będę karmić. Nie wiedziałam jedynie, jak długo i, że nie będzie to takie piękne i lekkie, jak w przewodnikach piszą.
Nagle po porodzie zaczęła się nagonka. Lekarzy i położnych jeszcze w szpitalu na karmienie naturalne, a przez babki, ciotki i pociotki na dokarmianie i dopajanie, zaraz po wyjściu ze szpitala.
Gubiłam się w tym wszystkim, ale chciałam karmić piersią, bardzo chciałam i robiłam wszystko by się udało. Czytałam wszystko co wpadło mi w ręce na temat karmienia piersią, na temat diety matki karmiącej, dostałam obłędu w tej materii.
Moje dziecko przybierało właściwie, ale wiązało się to z wiecznym wiszeniem na cycku, a jak nie cycek, to spacer, bo w domu był wieczny ryk, który cichł jedynie z chwilą przystawienia.
Zatem albo wybywałam na 5-8 godzinne spacery i wystawiałam cycki w każdym miejscu Szczecina, albo w domu biegałam wyłącznie w gaciach z bandaża, później bawełnianych, bo bluzki i stanika nie opłacało mi się nałożyć na 10-20 minut, bo co tyle karmiłam.
Około 3 miesiąca wszystko jakoś się ułożyło, tak mi się wydawało... Jakoś, bo moje dziecko nadal nie wytrzymywało nawet 1,5 godziny bez ssania cycka. W dodatku, jak na złość nie chciała ssać smoka by być cicho.
Gdy skarżyłam się lekarzowi, że ona wiecznie je, ten jak mantrę klepał "dostawiać, dostawiać" i "nie dokarmiać, bo przyrasta" tylko, że JA się gdzieś w tym wszystkim zapodziałam. Nie było osoby per Nina w rozumieniu lekarza, była wyłącznie "matka karmiąca"
W chwili, gdy postanowiłam, że podam Marice butelkę na noc, zaczęły się inne schody. Okazało się, że ma skazę białkową i muszę brać mleko na receptę. Lekarz oczywiście polemizował ze mną, że to trądzik niemowlęcy, jednak ja czułam inaczej. Widziałam zależność mojej diety ze zmianami skórnymi Małej. Znowu musiałam słuchać o wyższości mleka z piersi nad modyfikowanym i wydrapywałam wręcz te recepty pazurami, nie wspominając, że czułam się fatalnie z chwilą podawania tego sztucznego, bo w głowie jak mantra pulsowały mi rady lekarza.
ZMieniłam całkowicie swoją dietę. Należę do zdeklarowanych Ichtiwegetarian. Tymczasem cały nabiał, ryby, jaja, soję musiałam wywalić z jadłospisu. Z moich rzeczy został mi jedynie: chleb graham i ryż z kaszami. Białko zaginęło w akcji, zaczęłam jeść mięso. Okupiłam to ogromnym cierpieniem. 6 lat go nie jadłam, łącznie z ciążą, poza małymi zachciankami mięsnymi, którym ulegałam.
Wytrwałam do końca 5 miesiąca karmiąc prawie wyłącznie piersią. Prawie, bowiem zdarzyło mi się w chwilach bezsilności podać mleko z proszku. Walczyłam jednak co dzień, by była to max 1 pełna porcja wg przepisu z opakowania. Zatem bawiłam się w szopki: dostawianie na zawołanie i po opróżnieniu obu piersi dawałam 1/4 porcji mleka z proszku. Gdy zjadła dostawała kolejną 1/4 sztucznego i kolejną. Czasem nie zjadała nawet jednej takiej ułamkowej, a czasem dochodziło do pełnej. A ja ? Nie wiedzieć czemu, czułam ogromną radość, gdy Marice starczało mojego pokarmu i nie chciała dojadać sztucznego. Miałam uczucie, że w takie dni się sprawdziłam.
Chyba brakowało mi samorealizacji i w tym karmieniu chciałam ją odnaleźć.
Teraz dokarmiam Małą słoiczkami i podaję mleczko z kleikiem w ilości 100ml na noc. Czasem za dnia dostaje porcję mleczka z proszku. Nie mam jednak z tego powodu wyrzutów. Daję jej cyca ile mogę, a jak mam w perspektywie wyjście, lub po prostu jestem zajęta wspomagam się wytworem farmaceutów, zwłaszcza, że ona karmi się sama. Wystarczy jej podać butlę.
Teraz stałe karmienia z piersi, to 2 poranne, 1 popołudniowe i długie wieczorne. Te dzienne, jak Bóg da. Zależy, czy mam czas i chęci. Najbardziej irytuje mnie, że Ci co to tak o dopajaniu pier...olili teraz na hasło, że po woli schodzę z cyca radzą, bym karmiła jak najdłużej... ręce opadają, ale ja ich rady mam w poważaniu, tylko zastanawiam się, jaką zgrabną, acz dosadną ripostę im przygotować.
Podsumowując, to że dziecko ładnie przyrasta na piersi nie jest dowodem na to, że matce lekko to przychodzi. Moja Marika przyrastała do mniej więcej 4,5mieś, ale okupione to było ciężką pracą z mojej strony. Do końca 4 miesiąca karmiąc jedną piersią odciągałam mleko z drugiej, nawet już pustej. Robiłam z Mariką maratony w ssaniu. Cycowałyśmy czasem po kilka godzin bez przerwy.
Po zakończeniu 5 miesięcy i 5 dni wyczytałam, że ważyła zbyt dużo bym dała radę ją tylko moim mlekiem prowadzić. Oczywiście mogłabym, ale nie robiąc kompletnie nic innego. Nie jedząc, nie sikając, nie myjąc się.
Jak dziś patrzę wstecz, to pewnie powtórzyłabym całe to zamieszanie. Robiłam i robię to dla mojej wymarzonej córeczki i nie żałuję. Czasem tylko myślę, że nigdy nie zostanie mi za to podziękowane. Niby dlaczego miałoby i kto miałby dziękować? Chciałabym jednak usłyszeć od kogoś, że jestem dobrą matką i, że to fajne, że tak się staram. Od kogoś innego, niż mąż. Ale.... wystarczy mi, jak moja córa po prostu będzie zdrowym i szczęśliwym dzieckiem.
Apropo właśnie startujemy wieczorne karmienie.