Dzieci zasypiają, przede mną full papierów i roboty min. do północy, ale co tam

Jeszcze elaborat na forum strzelę
To co chcę napisać... i aby miało jakikolwiek sens, niestety nie mogę zmieścić w kilku zdaniach.
Jak niektóre z Was wiedzą chodziłam na cykl warsztatów wychowawczych dla rodziców zorganizowanych przez rejonową Poradnię Psychologiczno- Pedagogiczną. Każda ma obowiązek prowadzanie tego typu zajęć, więc jak zainteresuje Was ten temat to zachęcam do pofatygowania się do Waszych Poradni. Warto skorzystać tymbardziej, że działają one nieodpłatnie.
Sama zapisałam się na zajęcia trochę z potrzeby oderwania się od codziennych obowiązków, a trochę dla kilku mądrych rad, które zamierzałam wyłuskać z pewnie nudnawych (tak przypuszczałam) wykładów mądrujących się psychologów. Wszak, kto się lepiej zna na wychowaniu MOICH dzieci jak ja sama

Przed zajęciami miałam jeden problem- jak okiełznać
swoje emocje, przestać się drzeć na własne dzieciaki, bo tak naprawdę w nich samych nic złego nie widziałam. To ja miałam problem, bo jak tylko skakało mi ciśnienie (co przy dwójce dzieci jest rzeczą naturalną i bardzo powszednią) to traciłam kontrolę nad sobą krzycząc i ustawiając maluchy po kątach

Szło mi to całkiem nieźle, bo po takiej akcji dzieciaki jak trusie na kilka chwil były spokojne

ale oczywiście nauczki w tym nie było żadnej, bo po takich akcjach następowały kolejne i wcale nie zauważyłam, by to moje karanie przynosiło jakikolwiek rezultat poza chwilowym spokojem i czasem dla mnie, aby posklejać skołatane nerwy. No i ile można się tak drzeć? Jak zauważyłam, ze w chwilach złości Nikodem też krzyczy i zaczyna wymachiwać mi palcem przed nosem wysyłając do kąta to zrozumiałam, że coś jest nie halo...
Jednym z tematów poruszanych na warsztatach było właśnie KARANIE. Widząc rozkład zajęć w duchu się śmiałam, no bo jak można funkcjonować bez mojego kąta, czy innych "karnych jeżyków"? Te warsztaty mocno zmieniły mój tok myślenia... i teraz niestety nie będę potrafiła Wam napisać dokładnie DLACZEGO, przypuszczam, ze część z Was nie odczyta moich słów tak jakbym chciała... ale to po prostu trzeba by było przejść cykl ćwiczeń, które nam zafundowały psycholożki... jednak spróbuję coś nie coś przekazać, bo dla mnie jest to mega odkrycie

Przypomnijcie sobie Wasze kary z czasów dzieciństwa/młodości. Co czułyście dostając od rodzica KARĘ? Ja miałam z tym trudność, bo jako jedyna w kilkunastoosobowej grupie nie byłam karana, za nic i nigdy ( nie licząc jedynego klapsa od taty...). Włączyłam więc tryb "słuchanie" i z przerażeniem i niedowierzaniem słuchałam o tym co opowiadali rodzice z warsztatów. Począwszy od kar cielesnych (od tych zupełnie błahych jak klaps po katowanie kablem, czy skórzanym paskiem...), a skończywszy na zamykaniu dziecka w pokoju, nieodzywaniu się, odmawianiu posiłku itd. Ci ludzie mówili jedno- czuli się poniżeni, bezwartościowi, czuli NIESPRAWIEDLIWOŚĆ i niezrozumienie, czuli STRACH, lęk, rozpacz... żaden z nich nie myślał w tej chwili o przewinieniu za jakie jest karane. Czuli złość na rodzica... do czego dobrego to może prowadzić? Co tym można zyskać?
Przeniosę to teraz na moją relację z 3-letnim NIkodemem. Uderzył Kajtka, zna zasady, wie, ze tak robić nie wolno, wysyłam do kąta. Jak już wspomniałam świetnie mi to idzie, bo Nikoś bez szemrania idzie do "swojego" kąta, przewraca oczami i generalnie ma wszystko w pompie. no to ja jeszcze bardziej wkurzona, wiem, że aby kara "podziałała" muszę go odizolować- zamykam drzwi, tak, aby nas nie widział... i zaczyna się krzyk, płacz, wołanie "mammuuusiuuuu, nieeee, przepraszam, nieeee", ale ja mądra wiem, że ma 3 lata więc 3 minuty ma się tak podrzeć, to ZROZUMIE, że źle zrobił

Po 3 minutach, spocone od płaczu dziecko, przytula się do mnie, grzecznie przeprasza i przez najbliższą godzinę jest grzeczny. Po tych warsztatach, mając w pamięci tego typu sytuację targały mną takie wyrzuty sumienia, że nie macie pojęcia... Czy 3 letni chłopiec, zamknięty w dość ciemnym nawet za dnia przedpokoju, wyjący przez 3 minuty zrozumiał, że nie wolno bić brata? o czym on wtedy myślał? On się poprostu bał
No fajnie, zrozumiałam, ze to był błąd, ale co teraz? Bije brata, a ja milion razy mam mówić nie wolno i tyle? nie ma żadnej kary?
No i tu są kolejne komplikacje

i mini elaborat

Mądra mama po warsztatach (czyli mua

) wie teraz, że można wdrożyć masę technik komunikacji w życie rodzinne, które w zaskakujący sposób zmienią nasze funkcjonowanie i tego typu akcje jak bicie brata nie będą jak do tej pory codziennością, a staną się incydentami niewartymi nawet wspominania. Otóż samo nagminne bicie się rodzeństwa rozwiązałam w krótszym czasie jak tydzień. Jedna mądra rada była mi do tego potrzebna- kiedy jedno dziecko bije drugie, nie zwracamy mu żadnej uwagi tylko skupiamy się na pocieszaniu, przytulaniu strony pokrzywdzonej. Banalne? Przyznam szczerze, że dość trudne do wprowadzenia, bo trzeba się bardzo pilnować. Za pierwszym razem, jak Nikodem szarpał się z Kajtkiem, a ja zamiast się rozedrzeć spokojnie podeszłam do nich, wzięłam Kajtusia na kolana, przytuliłam, pocieszyłam to na twarzy Nikodema malowało się takie zdziwienie, ze ledwo opanowałam śmiech. Nie minęło pół godziny, akcja się powtarza, ja robię dokładnie to samo, a Nikodem podchodzi do mnie " Mamo, mam iść teraz do kąta"? To był moment, kiedy genialnie zrozumiałam, że mój starszy syn bił młodszego nie dlatego, ze chciał coś mu zabrać, coś wskurać... ale tylko po to, aby zwrócić na siebie uwagę. Co z tego, że złą uwagę... moje darcie się... cel osiągał. Przez chwilę moja cała energia byla skierowana w jego stronę... Wierzcie lub nie, ale w tej chwili chłopcy prawie się nie biją. Piszę prawie, bo wiadomo, że takich sytuacji się nie uniknie w 100%. Kajtek jeszcze wielu rzeczy nie rozumie, próbuje i nagina wszelkie możliwe postawione granice, ale to w jaki sposób taka banalna rada zmieniła nasze funkcjonowanie to naprawdę trudno opisać. Mój mąż jest w absolutnym szoku

zresztą ja równieź... ale ok, to jest jedna sytuacja, ale przecież karzemy za inne rzeczy także... jest mega różnica między karaniem, a ponoszeniem konsekwencji. To drugie jest elementem niezbędnym w wychowaniu... i tak np. dziecko bierze kubek z piciem, mówimy, aby uważał, nie biegał, nie skakał, bo rozleje. trach, kubek na ziemi, picie rozlane... co robimy? mówiliśmy, aby uważał...skubaniec nie słuchał...idzie do kąta? nie. Dajemy mu szmatkę i sprząta to co nabałaganił... oczywiście dla wielu dzieci będzie to świetna zabawa...i pewnie nie raz to powtórzy, ale konsekwencją rozlania picia jest sprzątnięcie rozlanego pica. Koniec kropka. Konsekwencją pomalowania ściany kredkami (daj boże tylko kredkami

) jest próba zmycia tego wilgotną gąbką, ewentualnie odmalowanie ściany (swoją drogą tu należy się pochwała dziecku za jego kreatywność

) a nie dodatkowo postawienie do kąta, czy zakazanie oglądania bajek przez miesiąc. Do mnie na początku to średnio przemawiało, ale po wprowadzeniu tego w życie, jestem pod wrażeniem prostoty i genialności tego założenia. To że Nikodem ma frajdę np. ze zmywania podłogi ścierką jest lekko irytujące, ALE, po pierwsze co z tego, że wylał picie? Nic się nie stało przecież... krzywdy sobie nie zrobił, a wszystko inne mnie mniej interesuje... za 3 razem takiej akcji sprzątanie go wcale już nie rajcowało tym bardziej, że chciał właśnie w tym momencie, tu i teraz NATYCHMIAST (charakterystyczne dla 3 latka) pobawić się swoją rakietą, a tu niestety trzeba najpierw posprzątać to przeklęte picie. Jest konsekwencja. Jest nauczka i jest szansa, że przy kolejnym razie zastanowi się, czy warto

Myślę, że tu się splata jeszcze kilka spraw i rad, które wdrożyłam w nasze życie po warsztatach. Bardzo dużo rozmawiamy o uczuciach. Nikodem fantastycznie się w tym odnajduje... teraz zamiast walnąć zabawką w ziemie jak się zdenerwuje, robi groźną minę i krzyczy " mama jestem bardzo zły!!!!" i teraz kłania się kolejna rada, którą stosuję... choćby nie wiem jak durny był powód złości mojego dziecka, nie mogę powiedzieć czegoś w stylu "ee tam, nie masz po co być zły, zobacz nic się nie stało!", przeformułowanie zdania na coś w stylu " Co cię syneczku tak bardzo zdenerwowało? Ahaaaa, no faktycznie mogłeś się zezłościć, ale wiesz co... może uda nam się to jakoś rozwiązać?- dziecko dostaje wtedy komunikat, że je rozumiemy i w tym momencie część złości mu z tych ramion zlatuje. Rozumiecie o co mi chodzi? Takie czytanie emocji u dziecka u nas działa cuda, szczególnie jak odczytuję te negatywne- "Nikosiu, widzę, ze jesteś smutny", "Synuś, wiem, że Kajtuś Cię zezłościł, masz prawo być na niego zły bo .np. zabrał ci zabawkę". banalne, proste, ale DZIAŁA! Moje 3 letnie dziecko nie dość, że praktycznie przestało organizować konfliktowe sytuacje, zanim zareaguje agresją powie co czuje, tupnie przy tym nogą i się lekko nafoszy, ale po chwili, kiedy zapewnię go o zrozumieniu jego emocji (bo co do sytuacji na którą się złości niekoniecznie muszę ją rozumieć, czy ją popierać) nerw mu mija. U mnie dodatkowo ( to moja własna inwencja twórcza

) przy wdrażaniu rozmów o emocjach do naszego życia powiedziałam mu, że emocje to, że jest zły, czy smutny mają niezwykłą moc- bardzo szybko mijają. I często jest tak, że młody jest na coś zły, siedzi np. na krześle, ma założone ręce, minę jakby miał kogoś zaraz zamordować i buja zwisającą nogą, by po chwili zrobić uśmiech nr 5 i powiedzieć radośnie " Mama! już mi przeszło"
Jeszcze jedna sprawa to odpowiednie formułowanie zdań...ktoś jeszcze to czyta?

Zaczęłam troszkę inaczej mówić do dzieci... chwalę je za osiągnięcia, nawet te najmniejsze, doceniam każdą pierdółkę, głośno to komentując: "ale jestem szczęśliwa jak tak ładnie się razem bawicie". "Nikodem sam posprzątałeś te klocki? Łał! Jestem pod wrażeniem". To znowu wiąże się z tym opisywaniem uczuć i formułowaniem komunikatów na bazie "ja". Czyli np. JA jestem zadowolona jak tak grzecznie jesz obiadek, kochanie smutno
mi, kiedy nie chcesz się podzielić zabawką z bratem", "synku boje się, że stanie Ci się krzywda dlatego proszę cię aby szedł grzecznie za rączkę". Znowu drobiazg... a działa.
No i chyba ostatnia rzecz, o której chciałabym choć pobieżnie napisać... Kiedyś Ninka ( baaaardzo mądra mamusia i kobieta

) , na naszym prywatnym spotkaniu w gronie kilku koleżanek fajnie powiedziała- my rodzice robimy wszystko, aby zabić w naszych dzieciach wrodzoną asertywność nie pozwalając im na posiadanie własnego zdania, decydowaniu o sobie, a potem dziwimy się, że jako dorośli ludzi mają problem z powiedzeniem "nie". To mi dało wiele do myślenia, podobnie jak jedne z zajęci na warsztatach... do czego wychowujemy nasze dzieci? jakie chcemy, aby były w przyszłości? Posłuszne? Uległe? Grzeczne i przytakujące na wszystko?
To, że moje dzieci potrafią walczyć o zabawkę to nie znaczy wcale, ze są źli, niewychowani... walczą o swoje, są nieustępliwi... jak dla mnie bardzo przydatna cecha na przyszłość. Mam z nią za wszelką cenę walczyć? Wiecie o co mi chodzi... nie wszystkie zachowania, które nam dorosłym utrudniają współpracę z naszymi maluchami powinniśmy za wszelką cenę zmieniać, korygować, aby nam było łatwiej, aby można było się z tym dzieciakiem normalnie dogadać... jeśli będziemy nasze dzieci słuchać, starać się zrozumieć, wspierać je i do tego wszystkiego sami z sobą się pogodzimy i uporządkujemy nasze emocje (nad tym ciągle pracuje, bo to chyba w tym wszystkim jest najtrudniejsze) to nie ma bata- napewno się z tymi naszymi szkrabami zgramy, a nerwowych sytuacji będzie zdecydowanie mniej. U mnie w domu naprawdę wszystko się zmieniło na plus. Nawet mój mąż, który traktował te zajęcia z dużą rezerwą jako odskocznię dla mnie, widzi efekty tych kilku wprowadzonych zmian i nie może się nadziwić. Może trafiłam akurat na podatny grunt... może akurat jestem przed buntem dwulatka u Kajtusia, a Nikodem chwilowo postanowił być wcieleniem Anioła... MOŻE. Ale głęboko wierzę, że to czego się nauczyłam na tych warsztatach ma sens i przy odpowiednim stosowaniu tej wiedzy życie nam się zdecydowanie ułatwi, a w przyszłości pozwoli mi na sensowny kontakt z dorastającymi synami... to dopiero będzie hardcore

Wątpie, aby ktoś dotrwał do końca, ale jak już powiedziałam a to i trzeba było dopowiedzieć b... choć jak to czytam przed wysłanie mam jeszcze kupę innych rzeczy do napisania, ale to już wyszłoby masło maślane... w głowie mam teraz taki kołowrotek, że sama musze się z tym wszystkim uporządkować
