Dzień Dobry

Na miły tygodnia początek:
(cd)
Marika zasnęła w aucie na dobre.
Patrząc na tą kremówkę w różowym wdzianku ciężko było mi zrozumieć ideę grzechu pierworodnego. Taka kochana, mała kruszynka upchnięta w polarowym stroju, w siedzisko fotelika, słodko postękująca przez sen i uśmiechająca się zaraz po przebudzeniu… No, ale tradycja jest tradycją i miało się jej stać za dość.
Dojechaliśmy pod kościół. Mróz rumienił wszystkim policzki, a my z Pawłem przystąpiliśmy do akcji montowanie wózka i instalowanie w nim naszej Różowej Kremówki. Kocyki w ilości sztuk 2 poszły w ruch, by córka przetrzymała mszę w kościele, w którym ksiądz zapowiedział, że przed nabożeństwem nagrzeją… ludźmi. Na tropikalne temperatury zatem nie mieliśmy co liczyć.
W Domu Bożym ludzi rzeczywiście trochę było, ale nie tyle by ukrop lał się z góry. My z Mariką, chrzestni oraz dziadkowie zajęliśmy miejsca w I rzędzie ławek zgodnie z instrukcjami, które dostaliśmy dzień wcześniej na naukach.
Byliśmy jedyną rodziną z maleństwem, która zjawiła się tego dnia w kościele celem przyjęcia Sakramentu Chrztu Świętego. Pięknie, moje małe marzenie właśnie się spełniło. Nasze dziecko jest wyjątkowe, więc ta msza była tylko dla niej. Dodatkowo oprawa świąteczna, świecące lampki i żłobek wigilijny tworzyły magiczną atmosferę tego dnia.
Zaczęło się. Kilka słów wstępu uczynione przez księdza, zapowiedź tego, co będzie się za moment działo i nagle widzę przed moim nosem wielki puchaty mikrofon i słyszę kierowane do mnie pytanie: jakie imiona chcemy nadać naszemu szczęściu? Nagle przekonałam się, że jestem wzruszona, bardzo mocno wzruszona, bo drżącym głosem odpowiedziałam: Marika, Grażyna. Drugi został zagadnięty Paweł: o co prosimy dla naszego Dziecka? Niemniej wzruszony odparł: O Chrzest.
Kazania nie pamiętam i w ogóle niewiele z tego co mówił ksiądz, bo emocje tak mną zawładnęły, że przestałam myśleć trzeźwo.
Tak bardzo przestałam myśleć trzeźwo, że w chwili nakreślenia znaku krzyża na czole naszej Księżniczki uprzedziłam księdza, ot tak mi się śpieszyło…
Do polewania wodą świętą Marikę trzymał jej ojciec. Ustaliliśmy dzień wcześniej, że to on będzie czynił ten obowiązek, choć na naukach ksiądz przytoczył zasady, kto trzyma dziecko i wynikało z tego, że matka.
Kiedyś tradycja mówiła, że syna piastuje ojciec, a córkę matka. Niemniej nowoczesne kanony zakładają, że matka z taką samą miłością i w takim samym trudzie daje na świat chłopca, jak i dziewczynkę wobec czego ma prawo podawać do chrztu oboje.
Mina Pawła jednak, gdy to usłyszeliśmy tak poruszyła moje serce, że nie było dyskusji, kto poda Małą do Chrztu. Jak mu później powiedziałam: W imię mojej miłości do Ciebie oddaję Ci ten przywilej. Uszczęśliwiłam go tym tak bardzo, że serce mi urosło.
Nasza Córa niewiele robiła sobie z Całego zamętu, który wokół niej się toczył. Spała sobie w najlepsze i nie uchyliła nawet jednej powieki w chwili polewania jej główki wodą święconą.
Podniecony dziadek, a dokładnie mój ojciec biegał dookoła niej z aparatem i pykał fotkę za fotką, wtórował mu przybierany wujek Mariki i tak nasze dziecię ma dużo fot, z różnych ujęć, choć zrobionych małymi aparatami.
Ja sama stałam u boku mojego Pawła, który obejmował czule swoją wymarzoną Dziewczynkę i czułam, jak rośnie we mnie duma z faktu, że mam rodzinę. Swoją, własną rodzinę, taką w której szczęście zależy też ode mnie, o ile nie przede wszystkim ode mnie.
Po mszy popłynęła kolęda: "Dzisiaj w Betlejem" Poczułam tą chwilę, poczułam, że stało się coś ważnego dla naszej Panny, mimo, że nie jestem dewotką emocje targnęły moim sercem.
Przed kościołem znowu rozszalały się aparaty i wszyscy jęli pstrykać foty zbiorowe. Minusowa temperatura jednak szybko przegoniła nasze tyłki sprzed wrót kościoła i skierowała do ciepłej restauracji na pyszny, uroczysty, a przede wszystkim gorący obiadek.