sprawy nie-ślubneNigdy w życiuWczoraj był jeden z luźniejszych dni, kiedy to niczego z powyższych punktów nie mogliśmy zrealizować, a że Radek zorganizował dla dzieciaków ze szkoły popołudniowy wyjazd na basen, postanowiłam wybrać się z nimi. Nie ma nic bardziej relaksującego po pracy, jak wizyta na krytej pływalni z dwudziestoosobową grupką jedenastolatków

Już na samym początku zaliczyłam bliskie spotkanie z drewnianą ławką, bo akurat pani - jak to jest teraz trendy ją nazywać- wizażystka wnętrz zapomniała zetrzeć mokrą posadzkę. Na szczęście obyło się bez guza wielkości śliwki, a jedynie pozostało małe zadrapanie na nadgarstku. Na basenie opiekę nad dzieciakami przejął ratownik, pomimo tego nie mogłam przestać wodzić za nimi oczami i prawie poczułam, co to znaczy mieć zeza rozbieżnego, bo dzieciaki porozbiegły się każde w swoją stronę. Prawe oko obserwowało, jak Tomeczek próbował utopić Michałka, całe szczęście bezskutecznie, bo ratownik im przeszkodził, lewe z kolei skupiło się na grubiutkiej Aldonce, która moczyła nogi w brodziku trzymając w jednej ręce orzeszki a w drugiej gumy mamby. Po chwili obserwacja mnie trochę zmęczyła, więc wskoczyłam do basenu. Pełna chęci chciałam przepłynąć kilka długości, ale na chęciach niestety się skończyło, bo szybko się poddałam, kiedy to dwie dziesięciolatki zgrabnie mnie wyprzedziły już w połowie basenu.
Po niecałych dwóch godzinkach zaczęliśmy się zbierać. Przed wyjściem obowiązkowo trzeba było zaliczyć bar. Ujarzmienie dzieciaków graniczyło z cudem, które zamiast, zdawać by się mogło, okrutnego zmęczenia, które powinno je ogarnąć po takim fizycznym wysiłku, wręcz przeciwnie jakby nabrały nowej energii, niczym króliczki Energizera. Przekrzykiwanie się, szarpanie, przepychanie jest u jedenastolatków na porządku dziennym, więc też niż zdziwiło mnie wcale, gdy jeden z króliczków o imieniu Tomeczek wcisnął się do kolejki przede mną, depcząc mnie niemiłosiernie i waląc łokciem po moim brzuchu. Kara obowiązkowa - lekko skruszony poszedł na koniec kolejki, jakby bateryjki zaczęly się po mału wyczerpywać.
Po szybkim fastfoodowym posiłku poszliśmy na przystanek, z którego miał odjeżdżać autobus pod szkołe. Jedna z dziewczynek przypomniała sobie, że nie wzięła z szatni klapek. Pobiegłam. Przeszukałam szatnie, widownie, a nawet toaletę - po klapkach ani śladu. Szybko w pocie czoła wróciłam z powrotem i już z daleka słyszałam krzyk dzieci:
-Proszę Pani, klapki się znalazły! Były w plecaku!

Radek przeliczył jeszcze raz dzieci. Brakowało jednego.

Szybko doszedł kogo. Grubiutkiej Aldonki. Pobiegłam drugi raz na basen. Nie musiałam długo się zastanawiać, gdzie jej szukać, od razu wparowałam do baru. Z wielkim żalem musiałam Aldonce przerwać tę celebrowaną przez nią chwilę, kiedy to oczka jej zabłysły i zrobiły się ogromne jak piątki przy pierwszym kęsie chrupiącej pachnącej zapiekanki. Poprosiłam o zapakowanie tego, co zostało i pędem pobiegłyśmy na przystanek.
Przykazałam dzieciom, żeby zajrzały do plecaków jeszcz raz, czy wszystko mają. Zignorowały mnie. Więc trochę podniesionym głosem kazałam im spojrzeć na mnie i posłuchać, co mam do powiedzenia. Z lekko otwartymi buźkami ze zdziwienia zaczęły otwierać plecaki. Wsztstko miały. Uff. Wreszcie mogłiśmy je bezpiecznie odstawić pod szkołe. I kiedy się żegnaliśmy, Tomeczek do mnie zagadał miłym, zaczepnym głosem:
- Ale Pani jest surowa.
A ja na to:
- I proszę o tym pamiętać, bo jeszcze nie raz z wami będę na basenie.
Co w dosłownym tłumaczeniu miało znaczyć: Nigdy w życiu
