Nie wiem jak jest u innych, ale mogę powiedzieć jak było u mnie. Kiedyś rzeczywiście rozwieść się to był wstyd, teraz jest to bardziej powszechne, ludzie mają świadomość, że szkoda marnować życie na nieodpowiednią osobę.
Nie było zdrady, mąż nie był tyranem. Nie była to decyzja podjęta pochopnie, były wzloty i upadki, ale pewnego dnia dotarło do mnie, że jeżeli czegoś z tym nie zrobię, to zmarnuję sobie życie (mężowi w sumie też, bo nikt nie byłby szczęśliwy).
Oczywiście przed ślubem w jakimś sensie zdawałam sobie sprawę z rzeczy, które przeważyły o tej decyzji, ale byłam naiwna, miałam nadzieję, że po ślubie coś się zmieni, że będziemy tworzyć nową rodzinę i że my będziemy najważniejsi. Ale tak się nie stało.
Później było parę sytuacji, pokazujących olewający stosunek do nas, do mnie (np.zero wsparcia w bardzo trudnych dla nie sytuacjach, pretensje o to, że jeżdżę do chorego dziadka i tego typu abstrakcyjne sytuacje), które przelały czarę goryczy. Mam wrażenie, że w pewnym momencie żyłka mi pękła i co by nie zrobił, nie było już powrotu.
Oczywiście po tym jak to do mnie dotarło przemyślałam to dogłębnie, były próby dogadania się, ale dość nieudolne
Byliśmy razem prawie 7 lat, 5 lat mieszkaliśmy razem.
To był szok dla rodziny i znajomych bo przecież "taka fajna z nas para"

Z perspektywy czasu wiem, że to była najlepsza decyzja jaką mogłam podjąć, szkoda tylko, że tak późno, szkoda kasy na ślub i wesele
Ale jestem zdania, że zawsze trzeba spróbować posklejać związek, czasem wychodzi się z tego silniejszym, ale czasem nie ma sensu trzymać się razem na siłę, szkoda życia

Aha, i nigdy to nie jest łatwa decyzja. Możliwe, że gdybyśmy mieli dzieci, nie zdecydowałabym się rozwód.