Witam poniedziałkowo!
Dziś ostatni dzień 29 tygodnia, a od jutra zaczynamy magiczną trzydziestkę. Samopoczucie lepsze, bo dziś w końcu wyjrzało słońce i nawet już pościel na balkon do wietrzenia wyniosłam. Właśnie wróciłam z kontroli od diabetologa i wiecie co... ręce mi opadły.... kolejne wizyty opierają się jedynie na tłumaczeniu się dlaczego akurat tu, lub tu przekroczyłam normę i na zapisaniu kolejnych pasków do testowania. Wkurzyłam się. Lekarz mógłby wykazać odrobinę zaangażowania i faktycznie dawać jakieś wskazówki co do diety, a nie, że odbywa się to na zasadzie chybił trafił i własnej intuicji. Normalnie mam nerwa bo zaczynam uważać, że te wizyty to strata czasu. Ani razu nie wspomniał co to są wymienniki węglowodanowe, nigdy nie powiedział też o zasadach liczenia współczynnika IG. Do tego wszystkiego doszłam sama. Mówi jedynie unikać tłuszczów, unikać cukrów...ale np. nie mówi, że niektóre produkty połączone razem się równoważą i nie podnoszą tak mocno cukru jak zjedzone pojedyńczno, nie mówi, że w zasadzie każde mięso byle gotowane jest dozwolone bo od wieprzowiny po drób ich IG wynosi 0 i tylko od pacjentki zależy czy woli zjeść coś bardziej kalorycznego, czy mniej bo np. musi jeszcze pilnować wagi. Trochę mnie to dziś poirytowało.
Na prawdę w tym wszystkim cieszę się, że mam to szczęście, że nie mam szczególnych zachcianek. Gdybym je miała jak typowa ciężarówka to chyba bym uważała tą dietę za totalną masakrę. Fakt, że od czasu do czasu chciałabym zjeść coś normalnego jak jedzą wszyscy w domu i czy jest w tym jakiś ogromny grzech. W oczach lekarza chyba tak. Eeeee nie będę się rozpisywać bo szkoda nerwów. Po prostu teraz te wizyty kontrolne to strata czasu i tyle.
A teraz z przyjemniejszych rzeczy.
Wczoraj małżonek zabrał mnie do kina... chcieliśmy po prostu gdzieś się wybrać, a że nic konkretnego nie grali to wybraliśmy się na animowany film "Odlot". Śmiałam się, że zawyżymy średnią wiekową na sali, ale ku mojemu zdziwieniu była masa dorosłych niekoniecznie z dzieciakami. Film - hmmm chyba bym go niespecjalnie komuś polecała. Kolorowy, głośny i raczej dla dzieciaków. To nie to co Shrek, nie te dialogi i ten żart. No ale nic, wyrwaliśmy się z domu i to się liczy. Druga sprawa - ja więcej się na tym filmie upłakałam niż śmiałam, bo teraz tak strasznie łatwo się wzruszam, że byle co powoduje u mnie wilgotnienie oczu. Myślałam, że mi to trochę przeszło, ale niestety nie. Były dwa momenty, kiedy muzyka i "akcja" były bardzo głośne..... bardzo.... wtedy dzieciak w brzuchy chyba się spinał lub robił coś dziwnego, bo z jednej strony miałam odczucie, że zaraz będę musiała pędzić do wc, a jak robiło się ciszej to mijało. Na początku myślałam , że mam jakieś jelitowe sensacje, ale po wyjściu z kina, w drodze do domu i po całym wieczorze stwierdzam, że to dzieciaczek coś się spinał a nie ja. Może bał się tego hałasu. Nie wiem, ale więcej do kina się nie wybieram. To uczucie było na prawdę niemiłe.
Dziś czekam na paczuszkę z ubrankami. Oby dotarła, bo już od zeszłego tygodnia mnie skręca.