Nie dawało mi to spokoju i trochę poszperałam w necie. Oto co znalazlam na stronie dr n. med. L. Włodarczyka, specjalisty położnictwa i chorób kobiecych:
"USG - szkodliwe, czy nie?
Badając pacjentki (jako ginekolog-położnik zwykle spotykam się z tą piękniejszą częścią naszego społeczeństwa) bardzo często słyszę pytania o szkodliwość ultradźwięków. Na ten temat można napisać kilka grubych książek, krócej zaś rzecz można określić następująco:
* Znane są tzw. biologiczne efekty działania ultradźwięków, które w trakcie eksperymentów są w stanie spowodować działanie teratogenne, zahamowanie wzrostu płodów (mysich), obumieranie komórek czy organizmów jednokomórkowych, jednak dotyczy to ultradźwięków o bardzo dużej mocy, mocy której nie stosuje się w medycynie diagnostycznej tzn. w aparatach, którymi wykonuje się badanie pacjentów.
* Ultrasonografy diagnostyczne nie wysyłają ultradźwięków w sposób ciągły lecz robią to pulsacyjnie, w sposób istotny zmniejszając i tak już niewielką dawkę ultradźwięków.
* Płód jest w sposób szczególny chroniony przed działaniem ultradźwięków poprzez swoje duże oddalenie od głowicy aparatu emitującego fale ultradźwiękowe.
* Autorowi znane jest jedno, ale za to poważne działanie szkodliwe a mianowicie, wykonując badania od 15 lat nabawiłem się trwałej kontuzji prawego barku, ponieważ jestem praworęczny i głowicę aparatu trzymam zawsze w prawej dłoni. Nienaturalna i kilkanaście razy dziennie powtarzana pozycja mojej ręki w konsekwencji doprowadziła do rozwinięcia się u mnie "choroby zawodowej" ultrasonografistów czyli tzw. zespołu bolesnego barku. Innej szkodliwości ultrasonografii nie znam, oczywiście z wyłączeniem zupełnie wyjątkowej sytuacji, kiedy to często bardzo ciężki aparat może spaść komuś na głowę, co jest możliwe ale raczej tylko teoretycznie."
Więc spokojnie dziewczyny
