Dziewczyny bolało...jak nie wiem co. Ale tego bólu się już nie pamięta. Co więcej tak naprawdę bolało krótko.
Wystarczy policzyć. Zaczęło się od 4 rano...trwało dokładnie 7 godzin i 28 minut.
Pierwsza faza porodu 7 godzin i 5 minut. Druga 23 minuty - dokładnie 7 skurczów co 3 minuty, bo na takich rodziłam...
Inaczej...od przyjazdu do szpitala tylko 3,5 godziny.
Nie brzmi tak strasznie prawda.
W domu boli mniej....dlatego do szpitala jakoś mi się nie spieszyło. Wytrzymałam tak długo jak zdrowy rozsądek na to pozwalał.
Co mogę Wam poradzić. Jeśli macie takową możliwość to postarać się o swoją położną. Kogoś poleconego, kogoś tylko dla Was. Ktoś kto zareaguje na każdą waszą skargę. Poinstruuje co robić, jak się ustawić żeby bolało mniej. Nawet jak to trochę kosztuje, to warto. Po wszystkim te pieniądze są mało ważne w porównaniu z efektem końcowym.
Wtedy na porodówce leżały 3 dziewczyny łącznie ze mną. Na dyżurze są dwie położne. Dwie na trzy rodzące. Rodziłabym dłużej….której z nich przyszło by do głowy, że pierwiastka, która przed chwilą pojawiła się na porodówce i miała rozwarcie 6cm ma już 9.
Nawet jakbym się darła, że mnie już popiera. Tak czasem bywa. Niby bywają takie pierwiastki…każdy o tym wie…ale.
No i ich jest dwie…a położnice trzy. Nawet jakby chciały, nie zareagują od razu. Fizycznie nie wydolą, bo się nie rozdwoją.
Druga strona medalu to trzeba mieć trochę szczęścia. Ja trafiłam na dyżur mojej ginekolog. Te z Was, które wiedzą o kim pisze i miały z tą doktor kontakt to wiedzą, jaka z niej spokojna i cierpliwa kobieta. Z resztą bardzo dobry położnik. Wszystkie koleżanki z oddziału mi zazdroszczą, że z nią rodziłam…
Miałam szczęście, bo udało mi się dostać tą osławioną salę jedynkę, gdzie Krzyś był z nami 24 godziny na dobę.
Może to nagroda za to, że jeszcze w piątek dygałam do pracy
Prawie jak poród domowy…bo takie miałam warunki.
Tyle, że w szpitalu. Czyli bezpiecznie, z całym zapleczem medycznym.