Ania ja sobie też współczuję

Dla porównania wkleję opis swojego porodu, aby było widać, ze są porody i porody

W nocy z 23 na 24 stycznia o 2:30 obudził mnie skurcz - bolesny i nieprzyjemny. Pierwsza myśl - no ładnie, wiedziałam, że zacznie się w nocy

Ale postanowiłam, że ile się da to prześpię. I tak zaczęły się skurcze - były nieregularne, bo w przedziale co 5-20 minut. Jako, że sama się podminowałam tym, że to już, no to obudziłam R. mówiąc mu, że chyba się zaczyna i idę brać prysznic i umyć włosy w razie co by być gotowym. On też już nie mógł spać i razem tak się kulaliśmy do rana, a potem cały dzień licząc skurcze. Przerwy pomiędzy nimi robiły się coraz krótsze, aż w końcu były co 5-7 minut. W ciągu dnia tyle razy mnie przeczyściło, że już nie miałam żadnych wątpliwości że to JUŻ. Jako, że miał być jeszcze mecz piłki ręcznej, to postanowiliśmy go obejrzeć a potem albo się zbierzemy do szpitala albo jeszcze zostaniemy choć skurcze były coraz boleśniejsze i trudniejsze do wytrzymania.
Kąpiel, ostatni posiłek - zażyczyłam sobie jajecznicę i info do Gina, że zbieramy się do szpitala. Na miejscu jesteśmy przed 23 i akurat przed nami do gabinetu weszła dziewczyna też rodząca no to czekamy na korytarzu, nagle co widzę? Pamiętacie jak kiedyś pisałam o takim lekarzu co tak boleśnie mnie zbadał i miałam nadzieję, że na niego nie trafię podczas porodu? No. To akurat na niego trafiłam.
W gabinecie badał mnie jednak inny lekarz. Bardzo miły, ale nie znam nazwiska bo nie miał plakietki. Zbadał mnie - rozwarcie na 4-5 cm, więc do rana powinniśmy urodzić. No dobra - niezłe prognozy
Zostałam zaprowadzona na sale porodowe, położona na łóżku i podłączona na ktg. Na wejściu jeszcze położne w śmiech, że tak uśmiechniętej rodzącej to one jeszcze nie widziały, ale pocieszyłam je, że pewnie szybko się to zmieni

Wrócił ten lekarz co mnie badał i powiedział, że zrobimy jeszcze usg żeby sprawdzić wagę. Na usg wyszło, że Mała waży ok. 3800. Jeszcze jak leżałam to przyszedł ten drugi lekarz i mówi, że w razie jak u mnie i jeszcze jednej dziewczyny do 6 się nie wyrobimy to będą cc. Ja sobie myślę, że jeszcze na dobre się nie zaczęło a tu już planują co tu zrobią
Do godziny drugiej niewiele się działo - były skurcze, rozwarcie powoli bardzo postępowało, pięknie oddychałam. O drugiej przyszła lekarka - ta co mnie badała na czwartkowym ktg (tez sobie pomyślałam, że super trafiłam…) i przebiła pęcherz płodowy. Okazało się, że są zielone wody ale ona ze spokojem mówi, że rodzimy dalej. No to spoko.
Im dalej w las tym bóle coraz mocniejsze.
W międzyczasie spacer, piłka… Oczywiście i lewatywa… Z tą lewatywą to więcej strachu niż co warte Nic się tego nie czuje, więc nie ma co się strachać.
Po 4 przychodzi lekarz i mówi, że podłączamy Oksy. Jak mnie podłączyli, zaczęły się takie bóle… Że tamte wcześniejsze to był pikuś. Ale co najlepsze, mimo że miałam ogromne bóle to nie było akcji skurczowej. Rozwarcie postępowało a skurcze nie. I tutaj o ile wcześniej było wszystko ok., tutaj już powoli zaczynałam się zawodzić na położnej, która z nami była. Myślałam, że w jakiś sposób będzie wspierać, pomagać oddychać a tu nic takiego. Jak już z bólu krzyczałam to tylko słyszałam, że mam nie krzyczeć bo to nic mi nie da… A przy takich bólach nie dało się nie krzyczeć… Próbowałam oddychać, ale czasami już nie wytrzymywałam z tych bóli i normalnie musiałam przeć… Oczywiście wtedy znów słyszałam gadkę że mam nie przeć a oddychać. To oddychanie to może sobie w dupę wsadzić - tak sobie myślałam. Ale nic, starałam się oddychać jak tylko mogłam, a łatwo nie było. Ba! Było baaaaaaaardzo trudno. Najgorsze dla mnie było to, że Mała była jeszcze wysoko i musiałam leżeć na boku - to był koszmar, bóle były tak okropne, że ledwo wytrzymywałam! Jak widziałam nieszczęśliwą minę Rysia, jak widzi jak mnie boli i nie może nic zrobić to mi się go szkoda robiło… Próbował jak mógł, pomagał mi oddychać, mówił, że świetnie sobie radzę… Jako, że obiecałam sobie, że nie będę złośliwa podczas porodu to postanowiłam nic nie komentować

Zaciskałam tylko mocno dłonie na bocznym oparciu i modliłam się aby jak najszybciej wszystko się skończyło. Bóle były tak mocne, że ja się całą trzęsłam, siły mnie opuszczały, ledwo utrzymywałam głowę.
Gdy doszło już do pełnego rozwarcia o 6 i mogłam przeć to ja już nie miałam siły… Byłam wykończona. I fizycznie i psychicznie. Przerosło mnie to, a jeszcze końca nie było widać. Myślałam sobie: „wszyscy mówią, że przy partych to już szybko idzie, więc postaram się”. A tu lipa. Podczas skurczu przy pierwszym parciu byłam mega skoncentrowana a gdy miałam na tym samym skurczu złapać powietrze i przeć jeszcze raz to nie miałam siły, tak jakbym traciła przytomność a do tego zapominałam jak się nazywam. Położna mi nie pomagała - zamiast wzbudzać moją wiarę, że zaraz się uda to ona narzekała, że ja nie prę kiedy muszę a tak wcześniej chciałam… Gdybym miała siły to bym ją kopnęła… Teksty typu: „kończę pracę o 7 więc musimy się wyrobić” lub tym podobne były. Nie wytrzymałam jedynie jak do mnie z pretensją powiedziała „ Pani Patrycjo jak jak bym chciała, żeby Pani w końcu urodziła” no to już jej odpowiedziałam „ a Pani myśli że mi tu tak przyjemnie jest? Też już dawno bym chciała urodzić”. To już nie mówiła nic takiego. Położna powiedziała, żebym zmieniła pozycje na kucącą czy klęczącą - jak wolicie i tak będę przeć… Pozycja tak beznadziejna, że jedynie sobie pomyślałam „teraz to ja Wam się na pewno zesram na tym łóżku”… Ale nie doszło do tego

wróciłam do pozycji leżącej.
Przyszedł lekarz - ten co mnie przyjmował do szpitala i ten „nielubiany” i wiecie co? Z tego wszystkiego to bardziej mną zajął się ten nielubiany, za co jestem mu wdzięczna. Jak on mnie badał i kazał przeć to przy jego majstrowaniu było wszystko ok i mówił do mnie, że jest ok, że jeszcze trochę itp. Ten drugi lekarz pomagał mi oddychać. Ten „nielubiany” powiedział, że dziecko jest za duże i się nie przeciśnie i trzeba to inaczej rozwiązać, ale położna i ten drugi lekarz stwierdzili że przejdzie tak. Do mojego boksu zeszło się tyle osób jakby co najmniej jakaś wystawa była i każdy zaglądał. Wisiało mi to Była wymiana zdań między nimi i widziałam jednym okiem, że szykują jakieś narzędzie i mówią, że będą nacinali. Mnie już było wszystko obojętne. Ledwo kontaktowałam, nie miałam na nic siły, mówiłam, że już nie mogę. Okazało się, że to narzędzie które wyciągnęli to próżno ciąg. Jego zakładanie i działanie to możecie sobie wyobrazić… Nie dosyć że były normalne bóle porodowe to jeszcze i bóle podczas zakładania tego próżnociągu… Parłam, ale ciężko było… Podczas któregoś skurczu tak mnie zmobilizowali do parcia że na jednym parłam 5 razy, ten nielubiany lekarz działał z próżno ciągiem a ten drugi przyciskał mi brzuch aby wypchnąć Małą. Miałam nadzieje, że obejdzie się bez takich atrakcji, ale w tej chwili było mi już wszystko jedno. I w końcu się udało!
Skurcze parte jak zaczęły się o 6 tak Mała urodziła się o 7:05.
Ja padłam jak skonana na tym łóżku, nie pamiętam za wiele z tego co się wtedy działo. Wiem, że położyli mi Małą na brzuchu - pomyślałam sobie że to jakaś foczka a nie dzidziuś ;)Była czerwona i cała oślizła i zaraz mi ją zabrali - Rysiu przeciął pępowinę i wynieśli ją do badania a mnie mieli zaraz zszywać.
Przyszła ta lekarka z czwartkowego ktg i okazała się tak przemiłą osobą, że podczas szycia (mimo że trochę bolało) to zrelaksowałam się i pogadałam z nią i z Panią która miała mnie zaraz umyć.
Jak lekarka kończyła zszywać to przyszedł Rysiu z Małą i już siedzieli ze mną. Potem dostałam Małą już do swojej piersi i brzuszka i leżałyśmy sobie 2 godzinki a Rysiu stał przy nas bardzo wzruszony, przytulał mnie, całował i dziękował. Ja dzwoniłam do rodziców i teściów bo Rysiu nie był w stanie - był tak wzruszony, że cały czas chciało mu się płakać.
Z jego opowieści wiem, że podczas parcia byłam już cała fioletowa…
Taka moja historia. Teraz już faktycznie wiele nie pamiętam i już nawet nie da opisać się tego bólu jaki był przy porodzie, ale mimo wszystko dla tej Małej kuleczki co przeciskając się chce się wydostać z brzucha i masakruje Twoje wnętrze da się wytrzymać wszystko (choć ja już w pewnym momencie błagałam o cc

hahaha). Teraz się z tego śmieję, ale wtedy nie było mi nic do śmiechu.