Zabierałam się do spisania relacji tyle razy,że nie da się ich zliczyć…zawsze coś stawało mi na przeszkodzie,ale dziś jest ten dzień,kiedy postanowiłam-albo teraz albo nigdy :)Uprzedzam-będzie długie...
Zabawne,minęło już tyle czasu-byłam pewna,że pozapominam,ale jednak nie…zamykam oczy,odpływam w we wspomnieniach i pamiętam wszystko,znów jest…
9.04.201r.
To była ciężka noc,kręciłam się z boku na bok modląc się pod nosem żebym w końcu usnęła. Minuty ciągnęły się w nieskończoność, w myślach tysiące niepotrzebnych głupot,liczenie baranów,gadanie do psa,kota i patrzenie z zazdrością na męża,że tak ładnie mu się śpi:P. Uff zasnęłam. Wstałam około 9tej, zaczął boleć mnie brzuch,typowo jak na okres, ale ja głupituka nic nie podejrzewałam. W dodatku byłam taaaka niewyspana. Zeszłam na dół do Mamy i dzień zaczął się słowami, które wypowiadałam do Mamy od kilku dni- „dzisiaj nie urodzę”. Do terminu (27.04) było jeszcze trochę czasu,podświadomie czułam,że urodzę wcześniej (od 34 do 37 byłam na podtrzymaniu),ale stawiałam na następny tydzień… Nie miałam jakoś apetytu, zjadłam kromkę chleba z masłem i wypiłam herbatę. Pogadałam z Mamą i poszłam do rodziców sypialni się położyć,bo ból brzucha dawał popalić…
Okolice 12tej. Nagle poczułam coś dziwnego,miałam wrażenie,że dostałam okres,poszłam do łazienki,ale nic się nie działo. Wróciłam do łóżka i znowu coś mi się tam „wymyka”

. Wstała z łożka i chlust… Biegiem do kibelka, Mama coś tam przepierała, a ja mówię: „mamo, z drogi-wody mi odeszły”…Mama i babcia od razu w panice- że dzwoń po pogotowie,że to trzeba jak najszybciej do szpitala…a ja że spokojnie,wezmę prysznic,przyszykuję torbę i wtedy pojedziemy. Szybki telefon do męża żeby przyjeżdzał do domu,po tatę żeby zawracał z drogi,bo trzeba córkę do szpitala zawieźć… Nie wiem dlaczego nie zmartwiło mnie,że przed odejściem wód powinnam mieć jakies skurcze, tyle czytałam o przebiegu ciąży,porodzie, a człowiek w stresie zapomina o połowie rzeczy…
Próbuję zejść z kibelka,ale każdy najmniejszy ruch powoduje że wody chlustają na prawo i lewo. Przyjechał Krzysiek,od razu jak na niego przystało-w nerwowych sytuacjach głupieje i zamiast mi pomagać przez pierwsze 5 minut muszę go ustawiać;). Zadzwonił do moje lekarki,że jadę na porodówkę. Spakowaliśmy torby,ucałowałam Mamę,Babcię,psiaki,kota;) i jedziemy. Ciągle odpływają mi wody, jezuuu ile tego jest.
Okolice 13tej. Wchodzimy do szpitala,K dzwoni po pielęgniarkę, ja atakuję toaletę. .. Standardowe pytanie-który tydzień,co ile skurcze-jakie skurcze? Żadnego dzisiaj nie miałam kierują mnie na poczekalnię,ale za chwilę jestem już w gabinecie. Rozwarcie takie,jak i 4 tyg temu-1cm,ale wody lecą i lecą-zostaje Pani na oddziale. Kazali mi się przebrać,oddać torbę z ciuszkami dla Oli i pomaszerować na porodówkę. Tyle razy wyobrażałam sobie ten moment-jaka będę odważna,dzielna,opanowana… Nigdy nie byłam operowana,w szpitalu bywałam tylko na odwiedzinach i nigdy nie znosiłam tego dobrze. Strach wziął górę. Nie było dla mnie miejsca w salach porodowych,więc umieścili mnie w zimnej Sali przedporodowej. Łóżka,ściany,sprzęt-wszystko zaścielone zielonymi materiałami…Jak tu zimno,nieprzyjemnie i smutno Najgorzej zniosłam fakt,Że nie pozwolili K być ze mną,słyszałam za ścianą jak prosi żeby wpuścili go choć na chwilę,niestety-tutaj przebywać nie może. Zostałam sama,bez jedzenia,picia, podłączona pod ktg. Prosili o wyłączenie komórki i leżenie…W końcu pozwolili K przekazać dla mnie reklamówkę z wodą i gazetami…
Smutno mi. Minuty mijają,ciągna się jak godziny. Przyszedł lekarz-ooo może coś się zacznie. Zbadał mnie,strasznie bolało, mówił że cytuję dosłownie- „ciężko się do Pani dostać” i odtąd każdy kto do mnie przychodził mówił- o to ta Pani, co ciężko się do niej dostać”

. Okazało się,że nie ma żadnej akcji porodowej,skurczy brak,rozwarcia tym bardziej,a na dodatek cytuję „wszystko jest tak wysoko”,że zbadać mnie to nie lada wysiłek… Podjęli decyzję,że jeśli do 18tej nic nie ruszy,to podadzą mi oxy…
14,15,16,17…skurczy,rozwarcia brak. Pociesza mnie fakt,żemoja lekarka zaczynająca dyżur o 19tej,około godziny 15 jest już na oddziale. Porozmawiała chwilę ze mną,uspokoiła i wyszła. Sama,znowu sama. Było mi naprawdę smutno,że muszę bić się z myślami w pojedynkę. Za ścianą skończył się jeden poród,zaczął kolejny. Słyszę męskie głosy i zazdroszcze kobietomże ich partnerzy w tym momencie trzymają je za rękę,dodają otuchy. Pamiętam to uczucie, czułam się tak smiesznie mała,przestraszona i zagubiona…A przecież na co dzień taka twarda ze mnie sztuka;) Może to zabawne,ale pomyślałam wtedy,że prawdopodobnie dziś przestanę tak na dobre być dzieckiem. Mam cudowną Mamę,moją przyjaciółkę, opiekunkę . Zawsze była przy mnie,pomagała, dogadzała Teraz to mnie przyjdzie pełnić tą rolę dla mojego dziecka… Przez chwilę poczułam się nawet zazdrosna,że oto właśnie uciekła mi cała „beztroskość”…że od dziś już zawsze na zawsze,to Ola będzie numerem jeden w moich myślach i czynach…
Zbliża się 18ta, pozwalają zadzwonic po męża. Przyjeżdża Krzysiu. Uff,teraz będzie mi raźniej. Podłączają mnie pod oxy. Zero skurczy,rozwarcie nadal 1cm… Ale uwaga,nadhodzi jeden skurcz,drugi- oj jak ja się ucieszyłam… nie na długo- raz dwa uśmiech zszedł mi z twarzy- bolało okrutnie;/ coraz cześciej,coraz mocniej… Zawsze chciałam rodzić spokojnie,bez jęków,krzyku- tra ta ta ta- na początku nawet mi się udawało, później stękałam chyba na cały szpital;) Poprosiłam o lewatywę,czułam że naprawdę jej potrzebuję Poszłam później pod prysznic, bolało mnie już tak strasznie, wracając trzymałam się ścian,popłakiwałam. Gdy wróciliśmy do Sali błagałam męża żeby mnie stąd zabrał,że nie dam już rady. Kolejne badanie,było już po 19tej,zmieniła mi się położna,przyszedł lekarz-standardowo- Pani nie można zbadać,tam mnie można się dostać…Rozwarcie-2cm-bosko;/
Godzina 20-płaczę z bólu, położna pokazuje jak oddychać-d.. blada, po swojemu boli mniej. Kolejne badanie-postępu w rozwarciu brak ,po pół godziny-rozwarcie 2,5cm. Przycodzi moja lekarka,kolejny lekarz-niestety max 3cm…Dostaje jakis środek przeciwbólowy- pomaga na 3 minuty i znowu boli,boli coraz bardziej…
Godzina 21- Zaczyna marwtić mnie ktg,tętno dziecka. Co chwilę rośnie i spada,rośnie i spada. K uspakaja,że wszystko jest w porządku…Przychodzi położna-dociska mi te „placki” z ktg do brzucha,patrzy na tętno,prosi abym się za bardzo nie wierciła i wychodzi…Tętno Oli znowu-spada i rośnie,jest już czasami 80,69…Znowu przychodzi położna,dociska ktg,każe mi oddychać spokojniej i wychodzi. Zaczynam się martwić. Przez ból jestem już ledwo przytomna,ale ciągle mówię do męża,że martwi mnie tętno,że co chwilę spada,że musi iść do położnej. Nagle zza drzwi słysze głosy-widzę że w pokoju jest jeden lekarz,zaraz przychodzi drugi i moja lekarka…
21.45- czy możemy Panią zbadać-pytają. Jak można?badajcie,nikt nie musi mnie przecież pytać!najpierw najstarszy lekarz-„nie ma co-max 3,5cm”, mnoja lekarka i kolejny lekarz stwierdzają to samo-max 3,5-4cm.Na chwilę odchodzą od łóżka Jestem półprzytomna i nagle słyszę „tniemy”. Natychmiastowo oprzytomniałam. Przychodzi pielęgniarka z kartką-„proszę podpisać zgode na operację”, położna jest już przy moich nogach;przeprasza,że będzie bardzo bolało,ale musi założyć mi cewnik. Szczerze?nawet nie poczułam. Skurcze były tak silne,że założenie cewnika nie sprawiło mi żadnego bólu. Mówię,że sama przejdę do Sali operacyjnej,wiedziałam że jest niedaleko i dam radę. Wchodzę do Sali,odwracam się żeby zobaczyć Krzysia-stoi biedny,blady pod ścianą. Uśmiecham się przez ból i wchodzę. Wita mnie cudowna ekipa-ciely,cudowny starszy pan,który okazał się anastazjologiem. Prosi,żeby go słuchała,a wtedy szybko i jak najmniej boleśnie wkłuje mi się w kręgosłup. Kłada mnie na stół-czuję ciepłe,stare ręce na mojej twarzy.Boże,jak mi było wtedy dobrze. Właśnie płaczę na wspomnienie tej chwili…Ciepło bijące tego człowieka dało mi tyle otuchy i spokoju..przestałam się bać. Prosi żebym zrobiła koci grzbiet-cierpliwie czeka aż minie skurcz i wbija się w kręgosłup. Pierwszy,drugi,trzeci raz-za czwartym się udaje.Bałam się tego znieczulenia,Mama i mąż takie mieli i do dziś uważają,że ten ból,kiedy wkłuwają się w kręgosłup jest okropny i przeszywający.Mnie nie bolało-nie było to najmilsze przeżycie,ale byłam już tak wymęczona, że nie czułam tego bólu… „czy czuje Pani nogi?”, „jeszcze tak”. „Proszę dać znać,kiedy zacznie działać znieczulenie”…
Jest już po 22,znieczulenie zadziałało… Starszy Pan jest ciągle przy mnie-jego obecność działa na mnie kojąco…Operuje moja lekarka i drugi lekarz…O czym wtedy myślałam? Chyba o niczym. Wsłuchiwałam się w każde słowo lekarzy,czekałam… Poczułam lekkie pociągnięcie i słyszę- „już jest”. Jeszcze chwila i słyszę-„mamy ją”.Cisza.Strach. Za dużo filmów,kiedy ledwo wyciągają dziecko,a krzyk słychać na cały szpital…
Godzina 22.20. Słyszę ją…nie krzyczy-lekko popiskuje. Położna przynosi ją do mnie,pokazuje,że dziewczynka i pozwala ucałować w czółko. Mówię,że jest taka malenka, na co wszyscy jednogłośnie i radośnie mówią- „urośnie”. Pytają o imię- „Ola” odpowiadam.
Jest taka malutka,moja mała istotka. Jestem jak odrętwiała-nie płaczę,nie mówię. Uśmiecham się lekko przez łzy. Od dziś moje życie to Ty. Od dziś wiem jedno: „ dla świata jesteś tylko małą cząstką, dla mnie jesteś całym światem…”