My robilismy krotkie weekendowe wypady pod namiot, bez palnikow i garnkow, kto byl glodny jadl bulki (z reguly suche) na zmiane z pomidorami, jablkami i jajkami. I jeszcze paprykarz szczecinski kojarze

I kubki blaszane.
Materace mielismy zwyczajne, dmunache, wszystkie pompowal moj ojciec (dodam ze bez pompki), do tego byl dres, w ktorym sie spalo, dwie pary skarpet i spiwor.
Latarki chyba tez nie mielismy.
Rozbijalismy namiot nad jeziorem, gdzie nie bylo kompletnie nic. Tylko las i woda, nawet do najpodlejszego sklepu byl kawalek.
Jak u Justyny, transport odbywal sie klasycznie fiatem 126p. Jezdzilismy w piatke i bylismy zaladowani pod dach. Bylo smiesznie.
Te wyjazdy byly fajne, jesli jechalismy z jakas inna rodzina i innymi dzieciakami. Wtedy zabawy i wyglupy pod golym niebem, plywanie, lazenie po lesie, smazenie kielbasek przy ognisku i gry w karty stanowily wystarczajaca atrakcje.