Kwietniowy wieczór.
Luby zaprasza mnie na romantyczną kolację.
Kolacja nie wychodzi tak do końca romantycznie.. małże strzelają mi w zębach, tokaj nie smakuje najlepiej.
Jest jednak naprawdę miło.
Wracamy do domu przez park.
Rozwalił mi się but. Pęka pasek w sandałkach i chodzenie w moim wykonaniu wygląda komicznie.
Siadamy na ławce.
Pełno komarów.
Palimy papierosy.
Ja wściekła do granic możliwości (mdli mnie po kolacji+buty+komary).
Zaczynam cos mówić o tym, że kobiety czasami to chyba zbyt pochopnie za mąż wychodzą.
Idziemy dalej. Już przy wyjściu z parkowej alejki, Marcin prosi żebysmy usiedli raz jeszcze, tym razem na innej ławce. I znowu zapalili.
Wściekam się na Niego, bo komary, bo but, bo mi niedobrze..
Naburmuszona siadam na ławce, łzy mi prawie do oczu ze złości napłyneły.
Słychać z oddali muczenie krowy (skąd tam się ta cholerna krowa wzięła?).
Wtedy mój Skarb klęka, wyciaga pudełeczko z przeslicznym pierścionkiem i prosi mnie o rękę.
Już nie było mi niedobrze, but przestał doskwierać, a komarów nie zauważałam.
Uwierzcie mi, że to była najromantyczniejsza chwila w moim życiu

Mimo tej krowy!
P.s. Jak sie potem okazało, planował oświadczyć się na pierwszej ławce, jednak moje wywody skutecznie go zniechęciły, choć trzymał juz w ręku pudełeczko
