dziękuję za miłe słowa i życzenia

c.d. :
- ja się zaczęłam trochę niecierpliwić, gdy było już po 16.15, a byliśmy umówieni, że pan młody przyjeżdża tak na 16.15 i robimy błogosławieństwo, a o 16.30 wyprowadzenie. Już myślałam, że limuzyna pojechała pod niewłaściwy adres po niego, albo że jest jakiś problem. Tatę wysyłałam co róż po wodę dla mnie do kuchni. No ale słyszę od wypatrujących przez okno i balkon Młodego rodziców, że przyjechali. Ja podeszłam do okna - zobaczyłam jak On wygląda - a wyglądał super - no i także szybko zerknęłam na bukiet, bo byłam go ciekawa.
- weszli razem ze świadkiem, no i orkiestra tez przyszła z nimi i stanęła w przedpokoju przygrywając. Mój mąż przyszedł do mnie, podał mi bukiet i pocałował [szkoda, że nie mam zdjęć - no ale będzie film

]. Z mojego pokoju w tym samym czasie się wysunęła świadkowa - była już gotowa (wymalowana), no i świadek podał jej dla niej bukiet. No i rodzice zaraz do nas: że chcieli by nam udzielić błogosławieństwa. Najpierw była moja mama: dała krzyż do całowania i przez płacz nas błogosławiła. Normalnie nie mogłam. Sama miałam łzy w oczach. Ona podobnie jak na ślubie mojego brata - też tak na błogosławieństwie łkała. Mój tato już bardziej opanowany był; także teściowie. Teściowa to w ogóle była uśmiechnięta, taka na luzie.
- no i po błogosławieństwie zaczęliśmy brać swoje rzeczy. Ja jeszcze poddenerwowana, musiałam do łazienki iść, sprawdzić, czy wszystko w porzo jest ze mną w te dni ….. świadkowa pomogła. Było w porzo

. Tak więc można było spokojnie wyjść ze schodów i wyjść z klatki i pojechać do kościółka na ślub

- orkiestra grała na akordeonie i tamburynie, gdy schodziliśmy ze schodów. Nagle brama na parterze. Sąsiedzi zrobili. Nie mogliśmy przejść, bo nie mielismy przy sobie wódki, a była w limuzynie - przygotowana specjalnie na bramy. Świadek szybko pognał do niej i przyniósł kilka flaszek. Przy wejściu była zaraz następna brama. Jak wyszliśmy z klatki, no to kilka ludzi stało, za nami rzucili cukierki (chyba, bo ja oszołomiona nic nie widziałam).
- No i szliśmy we czwórkę, ja z mężem i świadkami w stronę limuzyny, która stała zaparkowana na drodze. Oj, jak trudno było wsiąść, ale dałam rady - mój mężulek mi pomagał, kierowca też był miły. Ruszyliśmy. Dopiero wtedy rozejrzałam się i zobaczyłam, że dużo ludzi na balkonach stało. Nie ujechaliśmy kilkadziesiąt metrów, a tu brama. Ja jednak powiedziałam, ze nie będę wysiadać, po pierwsze: to przed kościołem, po drugie: nie chcę mieć problemu z wsiadaniem ponownym. A to było jakichś dwóch młodych łepków; przez okno dostali flaszkę i tyle z nich.
- instruowaliśmy kierowcę, jak ma jechać do kościoła. Powiem wam, na prawdę super się jechało limuzyną, tak dużo miejsca - idealnie na kieckę

. Dojechaliśmy za chwileczkę do kościólka - bo to przecież na osiedlu, jakieś kilkaset metrów-kilometr ode mnie tylko. Wysiedliśmy, a tu pustawo przed nim, no bo … było gdzieś ok. 15.40, czyli było jeszcze 20 min do mszy! No nie, mnie tak nogi bolały (wiadomo przez co), że myślałam, że nie ustoję. Oczywiście zachciało mi się pić, świadek pobiegł do limuzyny po wodę. Od razu wzięłam tabletkę przeciwbólową - był to tylko apap. No i taaak straaaszie nie chiało mi się czekac, bo mnie kości bolały i nie miałam siły stać, że się trzymałam mocno pod ramieniem mojego mężulka.
- Chciałam także , by tato mnie prowadził do ślubu - jednak moja mama coś nie chciała tak i się z nią sprzeczałam nawet trochę przed kościołem, mówiła: bo to styl amerykański itp., itd.; ja mówiłam, że nie - ze ja tak chcę. Tato zreszta tez mi powidział, że: dobra, pójdzcie razem do ołtarza. Ja już nie chciałam robić zgrzytów. Ale moje marzenia i chęci tak jakby w jednej chwili prysły. W ogóle moja bratowa mi to zaproponowała, ja zresztą tez miałam taki pomysł i oczywiście chęć. Mojej bratowej i brata niestety nie mogło być na naszym ślubie - mieli być, ale gdyby przyjechali to mieliby problemy z powrotem do USA (wyjechali jakies 2 lata temu). Załatwiają pobyt, ale… coś się im wydłużyło. No a ten maj - miesiąc na ślub - to tak specjalnie dla nich był. Mieli przyjechac w maju 2009. A tu pech, nie udało się. Tak to bym wzięła czerwiec. Bo wahałam się, ale jak usłyszałam, ze przyjadą w maju, bo akurat na komunię do chrześniaka bratowej, więc od razu wzięliśmy maj. Stąd ten miesiąc.
[ale się rozpisałam …]
c.d.n.