Daruda chodzi o to, że mieszkamy w strasznej dziurze. Nie mamy auta, autobusem ciężko się gdzieś dostać, bo tutaj jeżdżą tylko dwa i strasznie dużo kosztują. W naszej małej miejscowości lekarza nie ma. Tzn, jest jeden, ale no cóż - głupi. Jak mąż od A. siostry - K, poszedł do niego z nerkami, to zaczął wymyślać niestworzone rzeczy i w konsekwencji to mój A.(jako, że bardzo dobrze mówi po angielsku, też był w gabinecie ) powiedział lekarzowi, na co choruje K. Wcześniej przypuszczaliśmy co mu może być, no ale że bardzo cierpiał, poszlismy do lekarza. Efekt - pieniądze wyrzucone w błoto, zeżarte nerwy, czas i zero jakichkolwiek leków, badań itp itd.
Mój A., gdy pogorszył się jego stan z kręgosłupem, pojechał, jak mieliśmy jeszcze dostęp do auta, do szpitala w większej, bardziej cywilizowanej miejscowości. Spędziliśmy tam półtorej dnia, siedząc czekając. A. wszedł i po 5 minutach wyszedł, z niczym. A lekarka nie potrafiła dać mu nawet recepty na silniejszy lek przeciwbólowy, bo inne mu nie pomagają.
Kuzynka z kolei, w zupełnie innej części kraju, zachorowała. Poszła do lekarza, dostała jakieś tam leki. Przyleciała do Polski na jakiś czas, zemdlała i zabrali ją na pogotowie. Usłyszała, że jeszcze miesiąc czasu w tak ciężkim stanie, a już by jej nie było na tym świecie. Gdy polscy lekarze usłyszeli, co irlandczyk dał jej na wyleczenie, jaką wystawił diagnozę i co powiedział, to zbledli i stwierdzili że większych głupot nie dało się wymyśleć.
Uups, rozpisałam się - wybacz
Paolko, że tak u Ciebie

Może mam po prostu złe doświadczenia z lekarzami w Irlandii...