a ja dopiero wczoraj zabrałam się za opisanie porodu, takie szczegółowe, z emocjami i uczuciami. Wydrukowałam i schowałam, może kiedyś Martynka będzie chciała przeczytać... Od razu ostrzegam że jest to długa relacja, bez ciekawej akcji więc pewnie nie będzie się Wam chciało czytać, ale że ja czytałam Wasze porodu stwierdziłam że powinnam podzielić się moim...
To było jak sen... najpiękniejszy sen mojego życia... otumaniona emocjami nie mogłam uwierzyć że to dzieje się naprawdę...
30 kwietnia 2009 roku. Ta data została wyryta na moim sercu... od tego dnia cząstka mnie stała się odrębnością...
Miesiąc wcześniej usłyszałam wyrok - cesarskie cięcie. Czy byłam rozczarowana? Nie sądzę, od początku ciąży lekarz stopniowo przyzwyczajał mnie do tej myśli. Nie ważne jak się rodzi - ważne Kto przyjdzie na świat. tym Kimś miała być moja Córeczka.
Poród był zaplanowany co do godziny. Dzień wcześniej nie było łatwo ukryć emocji a chciałam utrzymać To w tajemnicy, To miała być niespodzianka dla całej Naszej rodziny. Cały dzień bujałam w obłokach, głaskałam brzuszek by nacieszyć się nim na resztę lat mojego życia, wsłuchiwałam się w moje ciało by zapamiętać każdy Jej ruch, każde kopnięcie, przeciągnięcie się, uderzenie po żebrach, pęcherzu. Chciałam zapamiętać rytmiczny puls który towarzyszył Jej częstym czkawką. Nie mogłam uwierzyć że następnego dnia się to wszystko skończy...
Noc minęła spokojniej niż myślałam, zapadłam w głęboki sen, w którym widziałam Ją oczami wyobraźni. Nadszeł długo oczekiwany poranek. Otworzyłam oczy, spojrzałam na Męża leżącego obok mnie i dotykając brzuch pomyślałam "to już dzisiaj..." a Ona przywitała się ze mną mocnym kopnięciem, tak jak to robiła od tak dawna...
Poczułam mocne ssanie w żołądku. Niestety śniadanie nie było mi dane tego dnia, mogłam jedynie zaspokoić pragnienie kilkoma łykami wody. Nawet zwykła woda w Tym dniu smakowała jak najwytrawniejsze wino. Widziałam napięcie na twarzy Męża, starał się zachować zimną krew, ale ja wiem jak bardzo to przeżywał... oboje przeżywaliśmy Tą chwilę.
Przygotowaliśmy się do wyjścia i w wielkiej tajemnicy wyjechaliśmy do kliniki. Moje emocje chyba się córeczce udzieliły, była bardzo aktywna, a na fotelu samochodowym każdy Jej ruch sprawiał mi ból. Zamknęłam oczy wchłaniając w siebię każdą sekundę tego uczucia, a zanim je otworzyłam byliśmy już na miejscu.
Do recepcjii przyszła przed nami inna para, wyprzedzili nas dosłownie kilka sekund. Czekaliśmy na swoją kolej. Masa papierkowych formalności i musieliśmy poczekać na zwolnienie się pokoju. Oczekiwanie przedłużało się niemiłosiernie, tysiące myśli, ręce spocone z emocji, serce pulsujące w niewiarygodnym tempie.
W końcu przyszedł po nas lekarz, by rozładować atmosferę zażartował "dłuższe czekanie, lepsze śniadanie". Jedyne co wydobyło się z moich ust to nienaturalny śmiech, wizja kroplówek była na prawdę zachęcająca.
Pojechaliśmy windą na drugie piętro i przekroczyliśmy próg mojego pokoju. Okazało się, ąe moją "współlokatorką" będzie kobieta spotkana przy recepcji. Przebrałam się w białą i szorstką szpitalną koszulę, sięgała ledwo za pośladki. Mąż włożył zielony fartuch... zawsze Mu było do twarzy w zielonym, ale tym razem wyglądał wyjątkowo, w końcu to była wyjątkowa okazja. Położyłam się na łóżko. Przyszła pielęgniarka, podpięła mi ktg. W tym czasie kobieta z łóżka obok szła na cięcie. Wsłuchiwałam się w rytmiczne bicie małego serduszka, jak zahipnotyzowana wpatrywałam się w zapisywane wykresy ściskając męża za rękę. Siedzieliśmy w ciszy upajając się tą ciszą. Ta sama pielęgniarka odłączyła ktg, założyła mi welfron i podłączyła kroplówkę. Wtedy powstało zamieszania, przywieźli Tą kobietę, a za nimi szła pielęgniarka z Ich dzieckiem. Widziałam szczęście na Ich twarzach. Jaj ja jej wtedy zazdrościłam... Byłam zła na siebie, przecież jakbyśmy się nie spóźnili tych kilka sekund to właśnie ja tuliłabym już moją Córeczkę...
Czas dłużył się i dłużył... zaczęłam liczyć spadające krople w kroplówce, kap, kap, kap, o niczym nie myślałam, uścisnęłam Męża mocno za rękę, drugą ręką głaskałam brzuch i liczyłam kap, kap, kap. Z transu wyrwała mnie pielęgniarka, jej słowa "Idziemy się rodzić" były zbawienne. Szłam na salę operacyjną na miękkich nogach. Weszliśmy przez pierwsze drzwi do małego pomieszczenia gdzie kazali mężowi zostać a ja miałam wejść do następnej sali. Miałam się położyć na wysoki, wąskim i zimny stół operacyjny. Personel był niezmiernie miły, uśmiechnięty, żartowali cały czas, starałam się ich słuchać ale nie mogłam się skupić. Pytali kto zaraz wyjdzie z brzuszka, jak się czuję. Czekaliśmy na anestezjologa. Gdy przyszedł miałam położyć się na boku. Niewiele myśląc powiedziałam "Bardzo zabawne, ciekawe jak ja to zrobię" i usłyszałam gromki śmiech pielęgniarek. Jedna z nich pomogła mi, czułam się taka słaba... było już po 12 a ja przecież nic nie jadłam. Miałam podkurczyć nogi i zrobić koci grzbiet, starałam się jak mogłam ale z tak dużym brzuchem to zadania do łatwych nie należało. W końcu udało się. Widziałam twarz Męża spoglądającego na mnie zza szybki, uśmiechał się, dodawał mi otuchy...
Słowa anesteziologa "Teraz proszę się nie ruszać, wbijam igłę" sprawiły że przeszły mnie ciarki. Nagle poczułam jakby po koniuszki palców u nóg przeszył mnie gorący prąd, zaraz wszystko zaczęło drętwieć, więc musiałam szybko położyć się z powrotem na plecach. Prawą rękę musiałam wyprostować, pielęgniarka podłączyła mi ciśnieniomierz. Nogi były całkowicie bezwładne, jakie to śmieszne uczucie. Wiedziałam że mnie golą, przygotowują do zabiegu. Lekarz sprawdził czy znieczulenie poprawnie działa i powiedział że już tniemy. Czułam dotyk, tak jakby łaskotanie. Lekarz cały czas informował mnie co robię, a ja byłam jak na haju, tysiące myśli, wpatrywałam się cały czas w oczy Męża. Dziękowałam Bogu że mogłam mieć cały czas z nim kontakt, żałowałam tylko że nie mogłam go dotknąć...
Nagle poczułam szarpanie, nieprzyjemne uczucie. Coś stawiało duży opór, nie chciało być odłączone od mojego ciała z którym przez 9 miesięcy stanowiło idealną całość. Opór minął a ja usłyszałam najcudowniejszy dźwięk w całym moim życiu. To był płacz mojej córeczki, pielęgniarka stojąca obok mnie zaczęła bić brawo. O tak, należało się, przecież to był cud, cud narodzin. Lekarka wzięła moją Córeczkę do sali gdzie przebywał mąż by ją zbadać, umyć, zważyć a ja widziałam wszystko przez tą szybkę... i emocje puściły... nagle zrobiło mi się potwornie słabo, łzy płynęły mi ciurkiem po policzkach, ciało zaczęło całe drgać. Trwało to kilka sekund. Lekarka przyniosła mi zawinięte, już spokojne dzieciątko. Powiedziała gratulacje, ma Pani córeczkę, 3005gram , 54 centymetrów, 10 punktów". Zbliżyła mi Je do twarzy. Wzięłam głęboki wdech, Córeczka pachniała tak świeżo i niewinnie, ustami musnęłam jej policzek, skóra była niezmiernie delikatna. Zdołałam powiedzieć tylko "Witaj Martynko na świecie"
Gdy zostałam już oczyszczona i pozszywana zawieźli mnie do pokoju. Mąż szedł za nami. Po chwili przyszła pielęgniarka z moją Córeczką. Od razu chciałam wziąć ją w ramiona. Tuliliśmy ją oboje z mężem. Od tej pory byliśmy prawdziwą rodziną...
Dzisiaj minęło 3,5 miesiąca. Mam mieszane uczucia. Z jednej strony czuję jakby to się działo wczoraj, a z drugiej jakby Martynka była z nami od zawsze... Już nie przypomina tej maleńkiej kruszynki. Obrosła cudownym tłuszczykiem, wyrosła z dwóch rozmiarów ubrań, ale jest coś, co się nie zmieniło... Jej zapach i dotyk jej skóry... chciałabym tą chwilę zachować na zawsze...