Będąc w ciąży czytałam Wasze relacje i na wielu ryczałam ze wzruszenia i ze strachu, jak to będzie... Opiszę więc swoją, ku pamięci

. Może komuś zechce się przeczytać

Termin miałam wyznaczony na 21.11.12r.
16.11.12.
Cały dzień czułam dziwne kłucie z lewej strony brzucha. Na tyle dokuczliwe, że gdy doszły do niego gwałtowne ruchy małego, a zaraz potem spokój, zdecydowaliśmy się z mężem pojechać na ip. Była 21, na izbie dowiedziałam się, że żeby mnie zbadać, muszą mnie przyjąć na oddział... Lekarz stwierdził 1cm rozwarcia, ktg wykazało skurcze, których nie czułam zupełnie. Poza tym wszystko było w porządku, lekarz powiedział, że to kłucie to taki urok końcówki ciąży, że może tak być... Zaproponował zostanie na noc na patologii - nie chciałam zostawać, zdecydowałam wypisać się na żądanie, chciałam jechać do domu, wyspać się, na wypadek, gdyby za parę godzin miało się rozkręcić... Najbardziej nie chciałam rodzić w nocy. Pojechaliśmy do domu.
Kolejne trzy dni minęły bardzo szybko, ale nic się nie działo.
20.11.12.
Od rana czułam się dziwnie, kilka razy poczułam taki skurcz, jak przed miesiączką (zawsze miałam bardzo bolesne). Zrobiłam obiad, po południu pojechałam na parę godzin do pracy. Skurczy jako takich nie było, od czasu do czasu coś zabolało i lekko stwardniał brzuch.
18.00 - Wróciłam do domu, mąż już był, kończył remontować łazienkę. Zażartowałam do niego, że jutro rodzimy

. Weszłam do ciemnego pokoju, mąż nastawił dość głośno muzykę. W radio zaczęła lecieć Lana del Rey, "Summertime sadness", zaczęłam tańczyć, kołysać się, ze śmiechem wspominając, że to podobno może wywołać poród . Nie zapomnę tej chwili chyba nigdy, podświadomie wiedziałam, że to JUŻ

.
Poszłam się wykąpać, w końcu po tylu miesiącach mogłam korzystać z gorącej wody

. Zrelaksowałam się, potem zrobiłam kolację i zasiadłam na forum

.
20.00 - Zdążyłam zjeść, gdy poczułam, że coś zaczyna mi cieknąć... Zerwałam się z łóżka... Mąż był w łazience, krzyknęłam do niego, że odchodzą mi wody! Zebraliśmy się w 5 minut do wyjścia. Nic mnie nie bolało, idąc do auta myślałam tylko o tym, że już wkrótce będzie z nami nasz synek...
20.30 - Na izbie położna zbadała mnie niezbyt delikatnie, stwierdzając 1,5cm rozwarcia. Zbadał mnie lekarz, zrobił usg, podłączyli ktg, wykazało skurcze, ja zaś czułam taki lekki ból co jakiś czas. Lekarz powiedział, że do rana na pewno urodzę, ale narazie idę na patologię. Męża poradził wysłać do domu, po co ma czekać i się męczyć, lepiej, żeby się przespał. Tak też zrobiłam. Trafiłam na salę, na której była już jedna ciężarna.
22:00 - Umyłam się i położyłam. Położna zrobiła mi zastrzyk rozkurczowy, wbiła w rękę wenflon i podała antybiotyk, ze względu na pęknięty pęcherz płodowy. Byłam o dziwo bardzo spokojna i śpiąca, postanowiłam się przespać, żeby nabrać jak najwięcej sił. Skurcze zaczęły się pojawiać, co jakieś 10 minut, były takie jak miesiączkowe, a do tych byłam przyzwyczajona. Wydawało mi się jednak, że w ogóle nie śpię. Gdy zerknęłam ponownie na zegarek, ze zdziwieniem stwierdziłam, że jest już 1 w nocy. Skurcze były coraz mocniejsze, zaczęłam chodzić po pokoju.
02:00 - Poszłam do położnej, zbadała mnie, było 2cm rozwarcia. Kazała przyjść za godzinę. Zleciała szybko, chodziłam, siadałam na krześle, skurcze były co 5 minut.
03:00 - Kolejne badanie, znów 2cm, skurcze są już bardzo mocne, położna chciała zbadać mnie na skurczu, ale nie dałam się, za bardzo bolało... Decyzja, idziemy na porodówkę. Dzwonię do męża, niech przyjeżdża. Położna niesie moją torbę, jestem jej za to wdzięczna, bo sama ledwo idę. Wsiadamy do windy, ledwo stoję, widzę siebie w wielkim lustrze, patrzę i nie mogę uwierzyć, że naprawdę rodzę . Droga ciągnie się bez końca, idziemy ciemnymi korytarzami, wszędzie jest cisza. Porodówka okazuje się być pusta, idziemy na salę rodzinną, a na niej - położna z izby przyjęć. Zwijam się już z bólu, położna podłącza ktg i mówi, że poda mi znieczulenie w kroplówce. Po chwili czuję nieznaczną ulgę.
03:30 - Przyjeżdża mąż, widzę, jak ubiera fartuch i czepek na głowę, myślę sobie, co za czepek?! Po chwili mąż pyta, a gdzie drugi woreczek na buty, okazuje się, że założył go na głowę...

.
Wytrzymuję pod ktg ponad godzinę, pozycja leżąca jest straszna.
04:30 - Przychodzi położna z lewatywą (nie ma co się bać, nic nie boli), później mogę iść pod prysznic... To była najprzyjemniejsza godzina akcji porodowej, siedziałam sobie na krzesełku, mąż obok, żartowaliśmy, gorąca woda łagodziła skurcze. Ze śmiechem powiedziałam, że już wiem, co to tak naprawdę jest sytuacja bez wyjścia...

. I że ja tu zostaję do końca porodu .
5:30 - Po prysznicu kolejne badanie, 4cm, i ktg, położna mówi, że po nim będę mogła pójść na piłkę. Niestety, kolejne wody zaczęły lecieć zielone, resztę akcji spędziłam już na łóżku, na szczęście oparcie miałam wysoko podniesione, nie musiałam tak leżeć. Podłączono oksytocynę, skurcze zaczęły być co 3 min, baardzo mocne, momentami krzyczałam, oddychałam za szybko, zaczęły mi drętwieć ręce. Wtedy trochę wpadłam w panikę, przerażało mnie, że jeszcze tyle przede mną...
Mąż zaczął narzucać mi tempo oddychania, bo oddychałam za szybko. Brał razem ze mną wdech i wydech, trzymał mnie za rękę, podawał wodę, mówił do mnie i uspokajał. Ja spojrzałam na wykres ktg tylko raz, zobaczyłam skurcze trapezowe, w szczycie linia prosta trwała i trwała bez końca...
6:30 - Zaczęłam prosić o jakieś znieczulenie, położna przywiozła butlę z gazem rozweselającym. Przed każdym skurczem miałam brać trzy głębokie wdechy. Minęło pół godziny, mówię, że to nic nie działa, położna na to, że wszystkim działa, a mi nie działa... Później mąż powiedział, że od tego gazu miałam taaakie wielkie oczy

. Skurcze trwały po 40-50 sekund, mąż patrzył na ktg i mówił, że się zbliża, mówił też, że już przechodzi, że jeszcze tylko jeden głęboki oddech...
7:00 - 5cm rozwarcia, pomyślałam, że jeszcze raz tyle cm musi się zrobić... Byłam bardzo skupiona na sobie, przestałam reagować na pytania położnych, mąż mówił za mnie. Leżałam, starałam się oddychać, miałam wrażenie, że skurcze są bez przerwy. Najgorsze było to, że byłam tak cholernie śpiąca, pewnie także od oddychania. Pomiędzy skurczami odpływałam, czułam się jak świeżo obudzona z ciężkiego snu... Ciągle ciekły mi wody, było ich baardzo dużo. W końcu powiedziałam, że chcę znieczulenie zewnątrzoponowe, wiedziałam, że teraz jest ostatni moment na nie. Przyszła lekarka, postanowiła przebić do końca pęcherz, nie było tego w ogóle czuć. Zgodziła się na znieczulenie, dała mi coś do poczytania o nim, ale ja już wszystko wiedziałam. Czekaliśmy na anestezjologa, miałam wrażenie, że to trwa wieki. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że za oknem zrobiło się jasno.
07:30 - Przyszedł anestezjolog, był niemiły, mówił że mam współpracować, słuchać go. Odniosłam wrażenie, jakby z łaską przyszedł, z tego co wiem, to w tym szpitalu rzadko stosowane jest to znieczulenie. Większość kobiet nic o nim nie wie i zwyczajnie o nie nie proszą, a położne nie proponują... Osobiście nie znam nikogo, kto je dostał.
Anestezjolog kazał zrobić koci grzbiet, wygięłam się najbardziej jak mogłam, ale tu brzuch, tu skurcz, naciskał mi na ramiona, szarpał nimi, każąc je obniżyć... Nie wiedziałam, o co mu chodzi, przecież robiłam, co kazał... Milczałam, chciałam tylko, żeby jak najszybciej się wbił. Udało się, nic nie poczułam. Po chwili za to poczułam niesamowitą ulgę... Skurcze były, ale słabsze. Zaczęłam odpływać, zapytałam położnej, czy mogę się zdrzemnąć, odparła, że jak najbardziej. Wysłałam męża do pokoiku przy porodówce (byliśmy na sali rodzinnej), żeby też się zdrzemnął. Spałam dobrą godzinę, obudziły mnie coraz mocniejsze skurcze. Znieczulenie było cały czas podłączone kabelkami, jednak według mnie przestało działać, skurcze znów były praktycznie bez przerwy i trwały bez końca...
O 7 była zmiana położnych. Ta, która przyszła, okazała się być przemiłą osobą.
08:00 - Kolejne badanie, 7cm, wkrótce potem 8. Nie czuję już żadnej ulgi, pytam dlaczego, przecież miało mniej boleć... Słyszę, że muszę czuć skurcze, żeby wiedzieć, kiedy przeć. Znieczulenie przyniosło mi na tą godzinę niesamowitą ulgę, dało mi chwilę na odpoczynek, nabranie sił i przede wszystkim uspokojenie się, jednak poza tym rozczarowałam się nim, myślałam, że chociaż zmniejszy ból na trochę dłużej.
Maż mówi, że już niedługo, skurcze są masakryczne, widzę długie poziome krechy na wykresie ktg. Skoro jednak wiem, że wykorzystałam już wszystkie możliwości znieczulenia i nic więcej mi nie pomoże, zbieram się w sobie i zaczynam bardziej skupiać się na oddychaniu. Pomiędzy skurczami była mniej niż minuta, a ja miałam wrażenie, że pomiędzy nimi zasypiam na te krótkie chwile, wydaje mi się, że wychodzę z tej sali... Skurcze mnie otrzeźwiają.
9:00 - Badanie, 9 cm i dosłownie za chwilę jest już 10cm. W tym czasie poczułam kilka skurczy partych. Położna mówi, że zaczynamy przeć. Szybka akcja i okazuje się, że nie umiem przeć... Pomimo, że chodziłam do szkoły rodzenia, popełniam te błędy, o których słyszałam w szkole - nabieram powietrza w policzki jak chomik, zaraz potem wypuszczam, wydaję dźwięki... Zaparłam 3 razy, położna mówi, że będzie z tym problem, żebym przestała, bo za bardzo się zmęczę. I tu jestem jej niesamowicie wdzięczna. Kazała mi ułożyć się na boku, założyła jakąś podpórkę do łóżka i podczas skurczu miałam uginać nogę w kolanie i unosić ją, dziecko miało wtedy więcej miejsca na zejście niżej. Nie miałam siły trzymać nogi w górze, mąż mi ją podtrzymywał. Z każdym skurczem czułam, jak główka dziecka obniża się coraz bardziej, schodząc praktycznie do samego końca. Podobno podczas akcji porodowej nie czuje się ruchów dziecka - ja czułam je do końca.
Ok. 10.20 - W pokoju zrobił się tłum ludzi, zapalono lampę, zaczynamy przeć. Czuję skurcze parte, jest łatwiej. Pierwszy skurcz, położna mnie chwali, że dobrze mi idzie, że widzi główkę. Inna położna nacisnęła mi na brzuch, nie spodobało mi się to... Chwila przerwy i znów, położna krzyczy, że jest pół główki, żebym nabrała powietrza jeszcze raz. Tak robię, zapieram się ...
10.36 - Czuję, jak dziecko dosłownie ze mnie wylatuje, pierwszy krzyk i cisza. Położna mówi do dziecka „No tak ładnie zacząłeś” i klepie je po pupie, dziecko znów krzyczy... Okazuje się, że był dwukrotnie obwiązany pępowiną wokół szyi, stąd te zielone wody. O dziwo jednak ktg ani razu nie wykazało zaniku tętna itp., przez cały czas wszystko było w porządku. Mąż cieszy się, „Udało się!”, mówi, że mnie kocha, tuli moją głowę. Położna każe mi podciągnąć koszulę do góry, kładzie mi małego na piersiach... Wybucham płaczem, mówię „Cześć kochanie, już jesteś z nami...”. Po chwili zabierają go na mierzenie, a męża wypraszają do drugiego pokoju. Położna mówi „No, to teraz łożysko”, ja na to „Będą znów skurcze?!”. Zanim zdążyłam dokończyć zdanie czuję, jak coś ciepłego wypływa ze mnie, położna śmieje się, że już po wszystkim.
Podczas, gdy położna mnie zszywa (wcześniej uprzedziła mnie, że poczuję ukłucie przy podaniu znieczulenia do nacięcia, którego rzeczywiście nie czułam), podają mi wagę (3850g) i wzrost maluszka (57cm). Ja ryczę, przychodzi pielęgniarka z opaską i każe mi przeczytać, czy wszystko się zgadza, śmieje się, że jak ja przeczytam przez te łzy... Po chwili widzę, jak łóżeczko z Adrianem pielęgniarka wpycha do pokoju, gdzie jest mąż i zamyka drzwi. Później mąż pokazuje mi na kamerze te pierwsze chwile z naszym synem .
Przekładają mnie na drugie łóżko i wwożą do pokoju, gdzie są moi mężczyźni. Najlepsze jest to, że praktycznie od razu po porodzie byłam bardzo pobudzona, pełna energii, szczęśliwa, zapewne adrenalina robiła swoje. Stan ten trwał do późnego wieczoru. Matka natura tak to wszystko ułożyła, że pomimo ciężkich chwil porodowych, już po wszystkim mamy siłę i chęć zajmować się naszym dzieckiem...
Spędzamy tylko we trójkę pierwsze 2 godziny, jest to wspaniały czas. Telefony się urywają . Przystawiam maluszka do piersi, popełniam kolejne błędy i w krótkim czasie mam zmasakrowane brodawki... Po 2h przenoszą nas na salę poporodową, jadę na łóżku z synkiem na rękach, zmęczony mąż idzie obok. Na oddziale witają nas położne, pielęgniarki... Czuję niesamowitą radość, że udało się urodzić naturalnie, że wszystko było w porządku i mam już mojego synka przy sobie...
Macierzyństwo jest wspaniałe.