Idziemy z opowiadaniem dalej. Jak tylko stanęliśmy już razem przed ołtarzem stała się rzecz wręcz komiczna. Nasi świadkowei, którzy pełnili te role po raz pierwszy, zamiast usiąść za nami usiedli w ławce

. Po czym jak ich zawołaliśmy usiedli na złych miejscach- tzn pozamieniali się i znowu śmiech na naszych twarzach. No i pozamieniali się wkońcu i mogło się wszystko zacząć.
Pierwsze czytanie wykonał straszy brat Grzesia i był tak zestresowany że gdybyśmy nie wiedzieli co ma czytać to nic bym nie zrozumiała. Inni zresztą nic nie zrozumieli. Drugie czytanie przeczytał nasz ksiądz i robił to tak wolno że myślałam że po drodze zapomni co przed chwilą przeczytał i zacznie od początku. Wtedy to nasunęła mi się myśł że coś z nim jest nie tak. Jakiś taki flegmatyk i oferma się nam trafiła. Ale pocieszałam się tym że za chwilkę wyglosi kazanie mój wujaszek, który jest pastorem ewangelickim a na tym najbardziej mi zależało. Widziałm że się trochę stresuje biedaczek, bo wkońcu jestem też jego chrześnicą a tu taka odpowiedzialność- kazanie na ślubie i to w kościele katolickim. Było takie piękne. Jego słowa na zawsze wyryły mi się w pamięci. „Lud twój, lud mój..., Bóg Twój , Bóg mój....” podkreślał że powinniśmy zawsze patrzeć na to co nas łączy, że mamy tego samego Boga, że od tej pory jesteśmy jednością, mimo tego że pochodzimy z tak różnych środowisk i z tak różnych rodzin.

Mówił tak pięknie że wszyscy byli zachwyceni. Dodam że oprócz mojej najbliższej rodziny pozostali goście to katolicy i oni byli zaskoczeni że takie kazanie było. Takie porywające, takie całkiem do nas. A tak jak pisałam Wam w odliczaniu, rodzina Grzesia jest bardzo konserwatywana i religijna i najchętniej krzyżem by w kościele leżeli.
Później miała się już odbyć tylko przysięga. A tu nasz księżulo flegmatyk zaczyna gadać. I gadał dłużej niż ustawa przewiduje a miał nic nie mówić. I mówił TYLKO o sobie. Że jak to on nie mógł za pierwszym razem powiedzieć „oto Ciało moje” i tak dalej, że się chciał dalej uczyć i dlatego studiował listy. No normalnie nic o nas tylko o sobie. Nic o ślubie, tylko jakieś wynurzenia ze swojego życia. No ni przypioł ni przyłatał. Wszyscy byli tym bardzo zdegustowani. I tak jak mój wujek nic nie wspominał typu u nas w kościele a u Was w kościele- to ten klecha nie mógł się powstrzymać i oczywiście musiał wstrącić swoje porównania i teksy bo tylko u nas jest tak a tak i td co oczywiście nie ma odniesienia do rzeczywistiści żadnego.
Potem odbyła się komunia. Ja po konsultacjach z moim wujkiem wiedziałm że mogę przyjąć bo będzie pod dwiema postaciami. A co zrobił ksiądz? Albo zapomniał albo z premedytacją mi jej nie dał. No wtedy się wkurzyłam i Grześ też. Bo tak jak wcześniej mi powiedzieli że nie mogę wziąć komuni to się nastawiłam że nie mogę. A potem jak dowiedziałam się że mogę no to się na to nastawiłam. A tu lipa. Tylko mnie pobłogosławił. Na co Grześ szeptał do mnie że zaraz pójdzie go zawołać żeby mi dał a ja go powstrzymywałam żeby scen nie robić w kościele. Ale bardzo się wyrywał i kilka razy się pytał czy nie pójść. No tak to jest.
A potem odbyła się przysięga, która lekko została zmodyfikowana, co nie umknęło uwadze naszym gościom. Na pytanie czy chcemy po katolicku wychować.... było czy chcemy po chrześcijańsku... a potem jak już wymawiałam Ja Katarzyna biorę sobie Ciebie....na końcu było bez wszyscy święci. W trakcie całego tego przyżeczenia głos mi drżał, łamał się, nie umiałam powstrzymać łez, tak jakbym żegnała coś co już nie wróci- tak jak na cmentzru gdy rozmawiam z dziadkeim moim, albo na pogrzebie, albo podczas modlitwy w wigilię. Nawet teraz łzy same napływają mi do oczu... Grześ widząc co się dzieje, mocno ściskał mi rękę abym się nie rozkleiła. Było naprawdę ciężko. Moi znajomi stwierdzili że zespół teatralny bardzo wpłynął na mnie, gdyż mówiłam z taką śmieszną dykcją akcentując końcówki wyrazów- ale ja myślę że było to spowodowane właśnie tym stresem i próbą nie rozpłakania się na środku w tych ważnych chwilach.



I nałożyliśmy sobie obrączki, z którymi oczywiście był problem hehe tzn ja nie dosunęłam do końca, ale chyba większość kobitek tak ma.




Potem staęliśmy tak jak małe Misie trzymając się za rączki i ponoć fajnie to wyglądało od tyłu.

Naatępnie nastąpiło błogosławieństwo, po czym ja zamiast uścisnąć dłoń księdza od razu poleciałam do rodziców. A potem Grześ dotarł do nas. I fajna była sytuacja bo wtedy powiedział do mojego taty „Tato” a on był tak przejęty że albo nie zrozumiał albo go zaćmiło i odpowiedział mu „a o tym to jeszcze musimy porozmawiać” takim tonem szefa karcącego pracownika który na za wiele sobie pozwala. Hehe.


Pod sam koniec przy obecności wszystkich i na ich oczach podpisaliśmy papiery,


otrzyamliśmy życzenia od obu księży i już uśmiechnięci jako Mąż i Żona przy akompaniamencie muzyki ruszyliśmy do wyjścia kościoła.

A tam dzieciaki obsypały nas ryżem i grosikami i zaczęliśmy zbierać do moich łapek hehe wiadomo kto trzyma kase.




A my im daliśmy cukierki z koszyczka. Oczywiście to im nie wystarczyło i chciały pieniądze „na lody” takie łapsy. Ale mój tata był w ciągłym kontakcie ze strażom miejską i w każdej chwili mogli przyjechać ich rozgonić. No więc nic nie dostali.
No i życzenia. Och dużo ich było. Powiinam mieć dyktafon żeby je nagrac bo nic nie pamiętam hehe. Tylko jedne „Dużo dzieci ale w odpowiednim dla Was czasie”. Oczywiście jako pierwsi składali życzenia nasi rodzice.



i na powrót w samochodziku... zaraz ruszamy w kierunku sali...


