Opowieści urzędowePo świętach mieliśmy parę dni urlopu, które postanowiliśmy poświęcić na załatwianie spraw ślubnych w urzędach. Biorąc pod uwagę fakt, że mieszkamy i pracujemy we Wrocławiu, ale ja mam zameldowanie stałe w mojej starej miejscowości, a Marcin w Wieruszowie, gdzie odbędzie się ślub, to czekała nas nie lada wyprawa.
Najpierw moje miasto: kancelaria parafialna (świadectwo chrztu i bierzmowania), potem USC i na dodatek Urząd Skarbowy, bo kwiecień za pasem. Oczywiście na miejscu okazało się, że kancelaria czynna jest od 16 (zresztą tylko w tygodniu, bo po co komu sobota, przecież nikt w tym kraju nie pracuje...), a my byliśmy tam już o 12:00. Co robić, co robić...? Wiem! Jedziemy do USC, załatwimy odpis aktu urodzenia (jest potrzebny do wydania 3 egzemplarzy zaświadczenia: kto z kim, gdzie, kiedy i jakie nazwisko po

Pojechaliśmy. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że własnego miasta nie znam i trafiliśmy do... biblioteki publicznej

Czas leci, a my dalej bez papierków. Dojechaliśmy do USC. Kolejka !!! Ok, wchodzę i pytam, znów pudło! Przecież nie urodziłam się w Lubinie, tylko w Głogowie i to tam musimy jechać po odpis aktu urodzenia. W Lubinie mam tylko stały meldunek. O ja głupia...

Jest godzina 14:00. Decydujemy się na wyjazd do Głogowa. Pół godziny drogi, czyli na pewno zdążymy!

Głogów to małe miasteczko, ale i tam zastały nas korki! Miasta nie znamy, mapy brak. Zauważyliśmy podczas jazdy, że są drogowskazy na urząd miasta, no to rura, bo już prawie 15:00! Taa... Mieliśmy całe pół godziny, żeby dojechać do USC. Okazuje się, że znaki prowadzą, ale na pewno nie do urzędu miasta! Wywieźli nas prawie za miasto. Pytamy przechodniów, to mało nie poupadali ze śmiechu, że akurat w tym miejscu szukamy USC... Wracamy do miasta. Jest 15 po 15-tej. Kurka wodna! Urząd miał być w Ratuszu. Nie wspomnę już o niemożliwości zaparkowania. Lecę, nogi prawie łamiąc na kostce brukowej. Wpadam dysząc, w przelocie czytając tabliczkę z godzinami pracy urzędu: do 15:30! Uff, jeee

Wchodzę do sekretariatu i co słyszę?? To nie tu... No siak ju! (grzecznościowa forma słowa „fak”) Urząd się podzielił i akurat pokój, w którym wydają akty urodzenia, to jest w zupełnie innym miejscu. Wychodzimy, co ja mówię, wybiegamy. Jest 15:23... W międzyczasie klnę na mamę w duchu, że nie miała mnie gdzie urodzić...
Wreszcie trafiamy do właściwego miejsca. Pędem wiatru wlatuję iii.... jedna klamka, druga klamka, kutwa zamknięte. Patrzę: idą. Panie z reklamóweczkami, zadowolone, bo przecież właśnie skończyły pracować!!!!!!!! Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa. No i zostaliśmy odprawieni z kwitkiem, a właściwie bez. I jeszcze na nas nakrzyczały, że kto to o takiej porze do urzędu przychodzi! By cię cholera dopadła... Mój M. dostał białej gorączki pomimo tej, która mu została ze świąt (tych cudownych, śnieżnych...). Wolnym krokiem, delektując się piękną pogodą wracamy do auta i jednocześnie do Lubina. Jedziemy do księdza. Przynajmniej tu nas spotkała miła niespodzianka. Nie dość, że bardzo miła konwersacja się zrodziła, to jeszcze nic nie zapłaciłam za swoje świadectwo chrztu i bierzmowania i dowiedziałam się, że ślub wymaga licencji (czy pozwolenia, ja kto woli) tylko wtedy, gdy odbywa się on poza obiema parafiami młodych, czyli w miejscu trzecim.
Ponieważ w Lubinie mieszka moja rodzinka, to rozdaliśmy zaproszenia jednocześnie nocując, bo nie opłacało nam się wracać do Wrocławia i znowu jechać 100 km do Głogowa... Marcin wciąż chory, a może nawet coraz bardziej. Rano skoro świt pojechaliśmy już we właściwe miejsce, gdzie bez problemów, bardzo miły pan wydał mi odpis aktu urodzenia, odpowiadając nam na wszystkie nurtujące pytania.
Zależało nam na tym, żeby w ciągu tych kilku dni, kiedy nie musimy pracować, pozałatwiać wszystkie papierki i spisać wreszcie protokół, bo to przecież tylko 2 miesiące do ślubu zostały. Mieliśmy przy sobie: mój akt urodzenia, zaświadczenie o odbytych naukach i poradni. Brakowało nam: naszych świadectw ze szkoły z oceną z religii i zaświadczeń z USC. Świadectwa szkolne we Wrocławiu, a USC odwiedzimy w Wieruszowie, bo tam ślub. W taki razie pojechaliśmy do Wrocławia po dokumenty, ale chyba przede wszystkim, przebrać się, umyć i uzupełnić braki w lekach dla M. A stamtąd do Wieruszowa: cel USC i na końcu ksiądz. To był już piątek.
W Wieruszowie w USC nie mają kasy i trzeba wpłacać 84 zł w banku. Marcin poszedł, a ja umilałam czas Pani

W międzyczasie okazało się, że żaden bankomat w samym mieście i po trasie nie chciał przyjmować naszych kart płatniczych, więc resztki wydaliśmy na benzynę. Całe szczęście, że w Wieruszowie mieszkają rodzice M. Jego mama w tempie natychmiastowym przywiozła nam pieniądze i USC załatwiliśmy. Jeszcze tylko wizyta u księdza. Idziemy. No niech to szlag! W piątki nieczynne, czynne za to w soboty. W ten sposób znów nieprzewidziany nocleg poza domem wrocławskim. A muszę dodać, że Marcin wciąż chory i wolałabym, on zresztą też, żeby w końcu trafił do łóżka wygrzać się i wypocić trochę dłużej niż kilka godzin. Ale cóż. Chcieć to ja sobie mogłam.
Wreszcie w sobotę zwlekłam chorutkiego z łóżka. Ksiądz spisał protokół, zabrał wszystko, co chciał, kasę dostał, a w zamian dał karteczki do spowiedzi (hurraaa!) i kartkę z zapowiedziami do mojej parafii. I wreszcie po bitwach z urzędami pojechaliśmy odpocząć na urlopie do Wrocławia...

Pierwsze zapowiedzi w Wieruszowie już spadły z ambony

Jeszcze 2 niedziele. A ja znowu muszę pojechać do Lubina (moja parafia) dać tam na zapowiedzi, a po 3 tygodniach odebrać poświadczenie, że zapowiedzi wygłoszono i że nikt (mam nadzieję

się nie zgłosił, że on też by chciał ze mną
Pierwszą spowiedź powinniśmy odbyć niedługo, a drugą tuż przed ślubem. Również w tygodniu przed ślubem mamy przyjść do księdza i zgłosić, kogo chcemy na świadków.
Marcin już prawie zdrowy, jeszcze tylko chrypi. Dobrze, że najprawdopodobniej na długi weekend majowy wyjeżdżamy nad jeziorko do Rudna (k. Zielonej Góry), z nadzieją, że ten urlop uda się bardziej niż jego poprzednik...