A ja wzruszam się wiedząc, że to czytacie… To cudowne móc podzielić się tymi emocjami. Przechodzę więc do dalszej części:
Stanęliśmy razem przed ołtarzem, a ojciec Marek witał nas i naszych gości. W pewnej chwili Szymon chwycił mnie za rękę i jeżeli jeszcze gdzieś tkwiły we mnie jakieś pozostałości stresu, to zniknęły w tej samej sekundzie. Może mi się tylko wydawało, ale miałam wrażenie, że kościół w tym samym momencie przeszedł taki szmer zachwytu, że trzymamy się za ręce. Trwaliśmy tak większość mszy - nie mogliśmy za dużo mówić, więc zaciskając swoje dłonie komunikowaliśmy nasze emocje.
Kiedy nadszedł czas na I czytanie, ojciec Marek delikatnie skinął głową, a ja wyszłam na ambonę. Przeczytałam te słowa, które do dziś rozbrzmiewają w mojej duszy:
Połóż mię jak pieczęć na twoim sercu,
jak pieczęć na twoim ramieniu,
bo jak śmierć potężna jest miłość,
a zazdrość jej nieprzejednana jak Szeol,
żar jej to żar ognia,
płomień Pański.
Wody wielkie nie zdołają ugasić miłości,
nie zatopią jej rzeki.
Jeśliby kto oddał za miłość całe bogactwo swego domu,
pogardzą nim tylko.
Czułam, że bardzo się denerwuję, ale dzięki wcześniejszym doświadczeniom o podobnym charakterze udało mi zapanować nad głosem. Przez ułamek sekundy, w drodze na ambonę, bałam się, że nie poradzę sobie z trenem, ale szybko nauczyłam się nad nim panować. Nie żałuję, że moja suknia miała aż taki długi tren. Cudownie się prezentował i było to naprawdę fantastyczne uczucie, kiedy ciągnął się za mną. Przecież suknię z trenem można założyć tylko raz w życiu - na ślub właśnie - i czuć się niczym księżniczka.
Wracając do tematu… II czytanie, „Hymn o miłości”, należało do Szymona. Poradził sobie po prostu wspaniale, znał je właściwie na pamięć. Potem była Ewangelia - fragment ustanowienia przykazania miłości, a potem ojciec Marek powiedział piękne kazanie o istocie sakramentu małżeństwa i o znaczeniu bożego błogosławieństwa dla miłości dwojga ludzi. Pod koniec kazania nie mogłam się jednak skoncentrować, serce waliło mocniej i mocniej, bo oto zbliżał się ten wyczekiwany moment przysięgi.
Położyłam dłoń na dłoni Szymona, ojciec Marek owinął je stułą, nasza skrzypaczka zaczęła grać Arię na strunie G Bacha… Dla mnie wszystko wokół przestało istnieć. Zupełnie straciłam poczucie tego, gdzie jestem. Liczył się tylko Szymon i jego piękne brązowe oczy. Nie wiem, czy to co rozbrzmiewało w moich uszach i sercu to wciąż były skrzypce, czy niebiańskie chorały. Szymon wypowiedział z pamięci słowa przysięgi, a ja nie mogłam nacieszyć się ich brzmieniem i niezwykłym blaskiem oczu Szymona. Kiedy nadeszła moja kolej czułam tylko spokój i pewność, że to ten mężczyzna, i że dotrzymam każdego z przyrzeczeń. W pełni doceniłam, że nie musiałam powtarzać tych magicznych słów za księdzem, dzięki temu ta chwila była nasza i tylko nasza.
Wymiana obrączek przebiegła sprawnie, tylko na początku musieliśmy chwilę poczekać, żeby Majeczka przełamała swój wstyd i podeszła do ołtarza, żeby podać je księdzu. Moja Mamusia miała jej podobno szepnąć, żeby to zrobiła, bo inaczej ślub nie będzie ważny. Dzieci są takie kochane!
Już z obrączkami, jako mąż i żona, podeszliśmy bliziutko głównego ołtarza, żeby przyjąć pierwsze tego dnia błogosławieństwo. Ma ono przepiękny tekst, a tak często pomijane jest przez księży, który dążą do jak najkrótszych mszy ślubnych.
Pozostała część ceremonii była urzekająca. Moja przyszywana ciocia przepiekanie zaśpiewała Ale Maria. Zachwyciła wszystkich. W czasie komunii rozbrzmiały natomiast piękne takty Masseneta i jego Medytacji z „Thais”. Było jak w bajce… A my siedzieliśmy przy ołtarzu uśmiechnięci, trzymając się za ręce i szepcąc sobie od czasu do czasu słowa, które utkwią na zawsze w pamięci. Jaka szkoda, że te chwile były tak krótkie, i że już się nie powtórzą! Wychodząc z kościoła przy dźwiękach marsza weselnego czułam radość i dumę, ale jednocześnie żal, że to już koniec, że najważniejsza część tego dnia już za nami.
c.d.n.