Witajcie

Tak jak obiecałam dzisiaj druga i ostatnia już część naszych zaręczyn. Dłużej nie będę już Was trzymała w niepewności

Tego dnia też miał tak jak zwykle iść do pracy, chciał tylko zwolnić się chwilę, żebyśmy od razu mogli pojechać nad jezioro po mojej pracy... To tak w ramach przypomnienia na czym skończyłam

No i przyjechał, punktualnie jak zwykle, jak zwykle dał mi buziaka na dzień dobry i wziął moje bagaże. Wszystko było jak zwykle. Dopóki nie wsiadłam do samochodu. Tu czekał na mnie obiad - własnoręcznie przygotowana przez niego zapiekanka z tostera, którą uwielbiam, jeszcze gorąca. On podobno już jadł. Dziwne to było, zważywszy na to, że pół godziny temu miał zwolnić się z pracy przy czym z pracy do domu miał 15 minut drogi. Na pytanie jak on zdążył w 15 minut zrobić obiad dla mnie i dla siebie, zjeść go i jeszcze zapakować wszytkie rzeczy do samochodu (wiedziałam, że będzie wszystko pakował zaraz przed wyjściem z domu) usłyszałam tylko, że wcale w tej pracy tego dnia nie był, ale żebym się niczego nie domyśliła to kazał siebie obudzić tak jak zawsze o godzinie 6:30
(kłamstwo nr 1). "Nieźle już mnie okłamuje?" - pomyślałam w duchu, nie omieszkując go opierdzielić, że jeśli dwoje ludzi się kocha, to siebie nie okłamują, przytaknął i się wytłumaczył, więc uznałam sprawę za załatwioną. Zresztą obiad wynagrodził mi to kłamstwo. Ledwo ruszyliśmy, kiedy puszczając romantyczną muzykę, której w zasadzie nie słucha, oznajmił mi że miał mi to powiedzieć, kiedy zorientuję się, że jedziemy w zupełnie odwrotnym kierunku niż nad jezioro, ale już nie wytrzymuje i musi mi to powiedzieć teraz - nie jedziemy nad jezioro
(kłamstwo nr 2). "Rewelacyjnie! Już chyba lepiej być nie może". Kiedy zapytałam dlaczego, przecież domek nad jeziorem miał być pusty i specjalnie dlatego tam mieliśmy jechać, odpowiedział, że akurat coś wypadło i w ten weekend właśnie ktoś tam ma przyjechać
(kłamstwo nr 3). Zbulwersowałam się, bo nie byłam przygotowana na żadną nieprzewidzianą sytuację. "Skoro nie nad jezioro to gdzie?" - pomyślałam. Porywam Cię nad morze - odpowiedział. W tym momencie zaczęłam coś podejrzewać, ale nie dawało mi spokoju, że miał tyle okazji, żeby mi się oświadczyć: kiedyś przygotował kolację przy świecach, ułożył płatki róż w kształcie serca na łóżku, wyścielił nimi cały przedpokój, więc dlaczego miałoby to być akurat teraz? Dziwne było to wszystko. Mieliśmy po drodze zajechać jeszcze do sklepu kupić jakieś jedzenie na te dwa dni, to stwierdził, że niepotrzebnie, bo jedzenie już bedziemy mieć. "Jak? Sami będziemy łowić ryby morskie?", nie chciał mi nic powiedzieć, ale przecież nie spadnie z nieba. Kiedy już dojeżdżaliśmy stopniowo udzielał mi więcej szczegółów, aż wreszcie powiedział, że wykupił dla nas pobyt w apartamencie ze śniadaniem. Usłyszałam tylko: Już wiesz dlaczego nie musieliśmy jechać do sklepu? Po wypakowywaniu rzeczy z bagażnika (robił wszystko tak żebym nie zajrzała do bgażnika) poszliśmy do pokoju: najpierw ja, bo on załatwiał formalności
(kłamstwo nr 4). Na moje pytanie po co to wino? Odpowiedział że a tak sobie, żeby uczcić ten nasz wyjazd nad morze
(kłamstwo nr 5). Po ogarnięciu się z bagażami poszliśmy na plażę. Było zimno, wiało. Po telefonie mojej mamy, żebyśmy nic nie nabroili, uśmiechnął się i odpowiedział, że napewno nic nie wywinie. Na plaży nie było właściwie żadnej żywej duszy do momentu kiedy nie usiedliśmy na schodach przy piasku. Jak na złość, kiedy M. zbierał się do powiedzenia tego co mu leżało na sercu słowami:"Kochanie wiesz, ze bardzo Cię kocham i że bardzo mi się podobasz... jest tylko jedna rzecz która mi się nie podoba i chciałbym ją zmienić..." zaczęli schodzi jacyś ludzie. Wtedy był akurat sezon na film "Teraz albo nigdy", gdzie jeden z bohaterów wywiózł swoją dziewczynę za granicę, by w przepięknych okolicznościach powiedzie jej że z nimi koniec, więc od razu przywołałam sobie tę sytuację myśląc - "Super... poprostu bosko... Identycznie jak teraz.... ciekawe jak ja teraz wrócę do domu. Wywiózł mnie tu żeby powiedzieć to koniec, no bo przecież coś mu się nie podoba... A ja nawet nie wzięłam kasy... Nawet na pociąg nie mam...". Po przejściu ludzi zaczął znowu... "Na czym to ja skończyłem... Aha, że Cię kocham ale że coś mi się nie podoba... No więc Kochanie...". Przeciągał, więc niecierpliwie zapytałam czy mógłby to w końcu powiedzieć? Odpowiedział: "Nie podoba mi się to, że jesteś moją dziewczyną a nie narzeczoną... Czy wyjdziesz za mnie?". Nerwy w końcu puściły, po chwili pojawiły się łzy w oczach. A gdy się zgodziłam, przez całą drogę od plaży do hotelu szliśmy a M. podśpiewywał, nie bacząc na ludzi - "To Ona, moja narzeczona...".
Po wszystkim okazało się, że oprócz garnituru w samochodzie (od razu po powrocie chciał jechać do moich rodziców) miał nawet szczotkę do butów i pastę, żeby je wypastować, że wino było specjalnie przygotowane z okazji oświadczyn, że po dopełnieniu formalności poprosił o to żeby gdy nas nie będzie w pokoju przyniesiono dwie lampki do wina, że ze szwagrem nie szukał wcale dla swojej siostry łańcuszka z okazji zajścia w ciążę, tylko pierścionka zaręczynowego, że jezioro było tylko pretekstem.
Koniec
