nie zanudzam was?
W boksach czekała na nas niespodzianka. Musieliśmy sami wyprowadzić konia, wyszczotkować go i przygotować do jazdy. - tego też musicie się nauczyć, jak chcecie jeździec konno. Tyle usłyszałam od instruktora. -Rany!!! ja mam konia czyścić!!! Wszystko we mnie krzyczało. Byłam przerażona. Michał boi się koni ale był twardy. Przyprowadził swojego rumaka a ja stałam ze szczotką w rekach jak wryta. -Dobry konik... Tylko mnie nie kopnij. Bardzo dobry konik... nie kręć się... Mówiłam cicho pod nosem... -Bądź grzeczny... Jak będziesz grzeczny przyniosę ci cukier... dużo cukru. - ściemniałam. Grzywa i grzbiet był to pikuś, ale przy zadzie i tylnych kończynach adrenalina sięgała szczytu. Z każdym drgnięciem, przesunięciem nogi byłam sztywna i odsuwałam się do bezpiecznej odległości. Po czym patrzyłam na jego głowę i uszy i wytracałam do szczotkowania. Aż w końcu przyszedł czas na derkę, siodło, lejce itp. Poczułam ulgę i dumę, że mam to za sobą ale i przełamałam strach.
I w końcu przyszedł czas na jazdę. Prócz galopu i stepu uczyliśmy się komend; prawo, lewo. Tym razem oba konie chodziły jak chciały mając w zadzie nasze nieudolne ruchy i polecenia. Kiedy dołączył trzeci koń to była już jazda... W końcu -Michał mój koń twojemu wącha dupkę! Najwidoczniej koń w owej chwili na to miał najbardziej ochotę.
Te polecenia były dla mnie zbyt skomplikowane, zwłaszcza że przez 23 lata nie opanowałam jeszcze podstawowych stron... prawo -lewo... lewo-prawo... hm... co za różnica.
Po tej, drugiej lekcji tyłki mieliśmy tak pozbijane, że z trudem chodziliśmy. Z trzeciej godziny nauki jednogłośnie zrezygnowaliśmy. Na sobotni dzień nam wystarczyło. Aby od razu nie siadać na pupę, poszliśmy na spacer do lasu i tak zeszło nam do około 18:00.