W końcu weekend. Normalnie doczekać się nie mogłam. Od czwartku miałam już takiego lenia, że budzika rano nie słyszałam i dopiero P. nie budził, bo się dziwił, że nie wstaje. Oczywiście dialog był na "rannym poziomie" czyli mniej więcej;
P: Wstawaj, budzik już dzwonił...
M: Po co mam wstawać?
P: Do pracy...
M: Ale ja nie idę dziś do pracy....
P: Idziesz, jest czwartek...
M: Nie idę, nie muszę wstawać....
P: Wstawaj....
M: Nie idę do pracy, śpię....
W efekcie i tak wstać musiałam, ale wynegocjowałam to, iż P mi zrobił śniadanie do pracy, bo ja już nie zdążyłabym...
Wczoraj wracając z pracy znowu godzinę czekałam, bo autobus nie raczył przyjechać. No bo po co ma jeździć zgodnie z rozkładem?
A przygotowania do ślubu stanęły w miejscu... Sukienka ciągle nie zamówiona..... Zaproszenia nie wybrane... Druga część zaliczki za salę nie wpłacona....
Potrzebuje odpocząć...