Póki jeszcze na świeżo to relacja z naszego porodu Troche może chaotyczna, bo pisana w międzyczasie karmienia małego Głodomorka.
23 czerwiec 2010 - Środa - jakby nie było Marcelek jest prezentem dla tatusia.
03:30 śpię sobie nagle czuje jak chlusnęły ze mnie wody płodowe, otwieram oczy, co się dzieje, za oknem już szarówka.
Aha myślę sobie to zaczynamy rodzić, hura, bo już jak mały słoń czułam się w te upały.
Poszłam do łazienki i jeszcze więcej wody po drodze się wylało.
Założyłam podkład i idziemy budzić męża.
Kochanie zaczęło się, dzis urodzimy. - do męża nie dotarło co do niego mówie, odwrócił się i dalej śpi.
No dobra myślę sobie, no to pod prysznic.
Ostatni prysznic z mega brzucholkiem. Spakowałam resztę rzeczy do torby i poszłam zrobić mężowi śniadanie. Myślę sobie jak tak zejdzie i jeszcze z porodem, to przecież, on o 8:00 będzie już zmierzły bo głodny.
Śniadanie zrobione, herbatka, kanapki - drugie podejście budzimy męża.
4:30 Kochanie wstajesz - ten mi na to, a co chcesz jechać pobrać krew? ( Miałam tego dnia badania robić bo 24 wizyta u ginekologa) a ja nie chce pojechać do szpitala urodzić. Dopiero się chłop ocknął, mówię mu żeby ruszył 4 litery, bo dziś do południa urodzę. Poskutkowało ufff. Dotarło, że zostanie tatusiem.
Ogarnął się je kanapki a mnie zaczynają doskwierać skurcze, ałć. Kanapki połknął na szybko ok. 5:15 jedziemy do szpitala. No dobra trzeba wycelować, żeby pomiędzy skurczami zejść z 3 piętra. Czas start - udało się na ostatnim półpiętrze zaczął się skurcz, ale zeszłam.
Ok. 5:25 jesteśmy na izbie przyjęć, cisza jak makiem zasiał w całym szpitalu. Mąż znalazł pielęgniarkę i lekarza - formalności - papierki, usg, badanie i przebrać się w koszulę. Na dzień dobry 3 cm rozwarcia.
Poszliśmy z mężem na salę porodową, pierwsze wrażenie - ok. wygląda przyjaźnie człowiekowi, mały pokoik, lózko jakieś w miare nowoczesne, prysznic, skórzana kanapa - nie jest źle. Skurcze coraz częstsze, już mi się odechciało wszystkiego. Położna każe się rozluźnić, kiwać na boki przy skurczu, a ja spięta.
Mąż- jak dobrze, że ze mną jest, bo jak ja bym to wszystko wytrzymała. Siedzę na piłce- boli jak cholera przy skurczu mąż za mną na stołeczku siedzi i mnie od tyłu obejmuje. Kiedy końcu moje maleństwo wyjdzie? Podłączeni do ktg - patrzymy na zapis, jest ok. i skurcz ściskam podnóżki od fotela, mąż wspiera mnie w oddychaniu, kontroluje i pilnuje czy dobrze oddycham. Zaczynam już marudzić, że już nie chcę, że ja chce do domu,ze nie dam rady. Mąż podaje mi, co chwilę wodę, uff tyle mojej przyjemności. Położne za uchylonymi drzwiami, co jakiś kwadrans kontrolują, co i jak, dajemy sami radę, wiec specjalnie nawet nie zagląda- nawet dobrze, bo to było takie nasze wspólne przeżycie. Przychodzi położna, chce mi zaproponować prysznic, puszcza wodę- moje myśli- no ciekawe jak ja się tam wgramole. Ale najpierw badanie. Nagle zdziwienie położne i słowa- ooo my to już żadnej kąpieli nie potrzebujemy 9 cm rozwarcia- to już niedługo urodzimy, ekspresowo pani idzie, jakby któryś z kolei raz pani rodziła. No dobra to my zpowrotem na piłkę. Ała skurcze już, co chwila, czas tak szybko mijał, ze nawet nie wiem jak zrobiła się 8 rano. W ostatnim stadium skurczy już niebardzo pozwoliłam dotykać się mężowi, ale dziękuje Bogu za to, że zdecydował się ze mną, tam być. To nie była taka sprawa przesadzona, na początku ciązy był przeciwnikiem- myslę ze się bał, ale rozmowy z kolegami z pracy, którzy byli przy porodach, zmieniły jego nastawienie w tej kwest. Wracając do porodu. Już marzyłam o tym żeby pozwolili mi się na łóżku położyć już byłam zmęczona. Wreszcie badanie i 10 cm rozwarcia i moje pytanie za ile urodzimy 15-20 minut i miało być po. Leżę na łóżku, skurcze parte bolą jak cholera, ściskam męża za ręce - jak dobrze, że te ręce ze mną są. Zaczynam krzyczeć przy skurczach, krótka instrukcja położnych, żebym nie traciła sił na krzyk tylko na mocniejsze parcie. Podobno widać już główkę, ale ile będzie to jeszcze trwać, ostatnie wskazówki, co do parcia, mąż mobilizuje i nawet nie spodziewałam się, kiedy chlup 8:50 ( ja tez o tej godzinie się urodziłam) i Marcelek wylądował na brzuszku mamusi, rany, jaka radość, i słowa męża szepnięte na ucho - Dziękuję. Tatuś przeciął dumnie pępowinę. Uczucia w takiej chwili - radość, ból,lęk, o ta mało istotkę. Jakie cieplutkie małe ciałko umorusane jeszcze w płynach i mazi, mój okruszek jak on ślicznie płacze. Popatrzyłam na czarne włoski, buźkę, no najpiekniejsza na swieci mi się wydała. Nasze Maleństwo po 9 miesiącach wreszcie z nami. Męża wyprosili. Zjawił się i lekarz, na dzień dobry do mnie - Pani to chyba się nie cieszy że urodziła? Co za palant, co miałam wstać i tańczyć, byłam zmęczona i rzeczywiście widać to na zdjęciach. A ja sobie tylko mocno tuliłam mojego Okruszka. Zaczęło się szycie- ałć, ale to boli, heloł ja czuje każde wbicie igły. Lekarz bezczelny cham stwierdził ze przesadzam. Zabrali li maleństwo, coś nie tak, wezwali anestezjologa, cos tam podpisałam, uśpili mnie, wyczyścili i na spaniu zszyli. Obudziłam się - w sumie to nawet nie pamiętam jak zeszłam z łóżka porodowego, czy mnie, zdjeli, wywieźli mnie do takiego przedsionka, tam czekał mąż. Jak dobrze znowu było go widziec. Zmarzły mi stopy, założył mi skarpetki. Spytałam tylko ile punktów Mały dostał, 10 - jest ok.
3 godziny od przyjazdu do szpitala i mamy naszego Skarbeńka. Mówiłam, że Marcel będzie jedynakiem, ale po tygodniu z Okruszkiem, już wiem że musi jeszcze być siostrzyczka lub braciszek. Uśmiech maleństwa wynagradza każdy ból.