Zanim przejdę do relacji chciałabym wam opowiedzieć co działo się jak przyjechaliśmy do Polski, ponieważ działo się wyjątkowo dużo, a do odliczanka nie ma sensu wracać, bo się już przeterminowało.
Wprawdzie napisałam dość obszerną notkę z naszych przygotowań, ale e-wesele nie dało rady pomieścić tyle informacji naraz wiec się zbuntowało i mi ja całą zeżarło, a ja ufnie wierząc w niezawodność naszego forum nie zachowałam sobie kopii w wordzie.

Pierwsze kroki po przyjeździe skierowaliśmy do salonów z modą męską, ponieważ mój mąż nie miał jeszcze niczego ze swojej ślubnej garderoby. Przymierzyliśmy kilka zestawów w kilku salonach szczecińskich i z trwogą stwierdziliśmy, ze niczego ciekawego nie ma. Owszem, były garnitury różnej maści i faktury, ale w każdym z nich Mat wyglądał po prostu zwyczajnie, jakby miał iść do pracy a nie na najważniejszą ceremonię w swoim życiu. Postanowione więc zostało, ze następnego dnia jedziemy do Koszalina, gdzie upatrzyliśmy sobie już wcześniej piękny i zacny surdut.

Podjechaliśmy jeszcze do salonu po moją sukienkę, buty i welon i okazało się, że wcale nie schudłam przez 3 miesiące od ostatniej przymiarki i dalej nie mogłam oddychać, więc poprosiłam panie, żeby mi ją minimalnie poszerzyły. Butki były śliczne, welon też piękny, długaśny, aczkolwiek bez delikatnego haftu jak prosiłam.

U fotografa przeżyliśmy mały szok, gdy chcieliśmy dograć szczegóły, ponieważ przeliczył nam ostateczną kwotę po jak się okazało aktualnych cenach i osunęliśmy się na krzesełkach. Musieliśmy wszystko tłumaczyć, ze zdecydowaliśmy się już rok wcześniej, że ceny które nam zaoferowali były inne itd. Znaleźliśmy jednak kompromis, który nas w miarę zadowolił, aczkolwiek pierwszy szok, i nie ostatni jak się okaże, przygotowań ślubnych mieliśmy za sobą.
W międzyczasie załatwione zostały inne pierdoły jak odebranie papierka z USC, ustalenie z kwiaciarnią jak ma wyglądać mój bukiet, tablice rejestracyjne, zorientowaliśmy się w cenach kwiatów do dekoracji kościoła no i w końcu zawieszki na wódkę, kotyliony, księga gości i winietki. Z winietkami też przeżyliśmy mały szok, ponieważ nie było takich jak chcieliśmy i jakie by nam pasowały do całości koncepcji. Pani poinformowała nas, ze może nam to załatwić, ale za ekspresowe zamówienie winietek zapłacimy dodatkowe 20 zł. Całość z drukiem miałaby kosztować około 180 zł. Stwierdziłam, ze sami zrobimy sobie winietki. Zakupiliśmy wiec niezbędne rzeczy i oto co stworzyliśmy za jedyne 16zl:

W środę, w związku z tym, ze zapowiadała się ładna pogoda, a poza tym było to święto i nic nie załatwilibyśmy tego dnia, postanowiliśmy z naszymi mamami pojechać nad morze, głównie po piękną nadmorską opaleniznę i po relaks. Obydwie rzeczy szlag trafił mniej więcej na wysokości Goleniowa, kiedy to zaczął się korek na drodze i tak się ciągnęliśmy aż do końca. Normalnie jedzie się około 2 godzin, my jechaliśmy 4 i pół. Mało tego, mój Mat uparł się jak najbardziej uparty osioł, że koniecznie musimy jechać do Pogorzelicy, bo tam jego mama mogłaby sobie nazbierać kamyków, kiedy mi było wszystko jedno gdzie byle tylko uwalić się na pięknej plaży i chłonąć słoneczko każdym kawałkiem mojej bladej skory. Straciliśmy w ten sposób półtorej godziny pięknego słońca a kiedy już weszliśmy na plażę nie było ani słońca ani relaksu. Byłam tak wściekła i tak rozgoryczona, ze miałam ochotę na niego nawrzeszczeć i się rozpłakać. Nie mogłam, bo wyszłabym na idiotkę, która wśród tłumu gapiów drze się na swojego faceta, a poza tym była z nami moja mama no i teściowa. Ech, ale miałam chęć się wydrzeć, bez względu na otaczających nas ludzi. Gdybyśmy byli sami, to bym mu przemówiła do rozumu, ale on chciał spełnić życzenie swojej mamy. Miałam ochotę nawrzeszczeć na wszystkich, ale się powstrzymałam, zamknęłam się w sobie i było mi strasznie przykro. Z mojego opalania i relaksu niewiele wyszło, a bardzo mi na tym zależało, bo nie chciałam chodzić na solarium. W końcu sprawa przyschła, pogodziliśmy się, ale żal pozostał.
Zrobiliśmy kilka fotek, popływaliśmy w morzu, mama podczas wygłupów walnęła mnie łokciem pod oko, ale zaczerwienienie zniknęło na szczęście następnego dnia.
W niedzielę pojechaliśmy wszyscy (oprócz teściowej) na wieś i tam nareszcie złapałam trochę słoneczka. Wypoczęliśmy cudownie i nareszcie po zawrotnym tempie minionego tygodnia, ale nie mogło być tak cudownie przecież, bo coś musiało się sypnąć. Zadzwonił telefon Mata i dowiedzieliśmy się, ze jego ojca nie będzie jednak na ślubie, firma nie dała mu zastępstwa i nie może zejść ze statku. Wszystkim nam zrzedły miny a mi się płakać chciało jak zobaczyłam minę Mata.

To było już za dużo. Dzień wcześniej dzwoniła jego siostra i powiedziała, że też nie przyjadą, bo ona nie dostała urlopu, w co osobiście nie wierzę. Wszystkiego nam się odechciało, było nam przykro i zaczęliśmy się zastanawiać czy to wszystko ma wogóle sens. Z jego strony miała być tylko mama, a z dnia na dzień jeszcze kilka osób odmówiło nam udziału w weselu.
W obliczu takich wydarzeń musieliśmy przearanżować parę punktów programu weselnego, m.in. podziękowania dla rodziców, rozsadzenie gości, błogosławieństwo itp.
W poniedziałek, tydzień przed ślubem pojechałam na fryzurę ślubną. Następny szok, ponieważ okazało się, ze fryzjerka ma tego dnia szkolenie i owszem może mnie przyjąć, ale w międzyczasie będzie zajęta szkoleniem dziewczyn i w dodatku to jest w innym miejscu, a tam nie ma tej dużej suszarki, co się wsadza w nią głowę. Dowiedziałam się od pani w recepcji, że właściwie to chciały ze mnie zrezygnować, ale że zarezerwowałam termin już dawno temu, a poza tym nie miały się jak ze mną skontaktować, to czekały aż przyjdę. Jak to kuźwa chciały ze mnie zrezygnować?! Co to w ogóle ma być?! Zero profesjonalizmu! I tak zbierałam coraz więcej złych wrażeń z przygotowań, coraz więcej rozczarowań, ale starałam się trzymać fason. Fryzura próbna jakoś specjalnie mnie nie zachwyciła, była trochę za wysoko upięta, ale wszystkie uwagi przekazałam pani do zastosowania na następny raz. Okazało się również, że welon jest źle przyszyty do grzebienia i trzeba go było zawieźć do salonu.
Natomiast próba makijażu wyszła bardzo zadowalająco, pani się naprawdę postarała i bardzo podobał mi się efekt końcowy.
Każdego dnia było pierdyliard rzeczy do załatwienia i praktycznie każdego dnia gdzieś jeździliśmy, czułam się jak cyganka, która żyje w drodze. Zaczynaliśmy już odczuwać zmęczenie i zniechęcenie, aczkolwiek nie mogę tu nie wspomnieć o nieziemskiej cierpliwości mojego mężusia, który ani razu się nie skrzywił i w pełni rozumiał, ze trzeba jeszcze pojechać tam i ówdzie. Nawet jeśli sprawy dotyczyły tylko mnie, czyli fryzjer, kosmetyczka, stylistka paznokci, to nie pozwolił, abym jeździła pociągiem i wszędzie mnie woził i wspierał i uspokajał. Cudowny mężczyzna i w dodatku jest teraz moim mężem.

Zmęczenie rekompensowały nam wieczorne spotkania przy piwku ze starymi znajomymi i z nowo poznaną w realu cudowną i przesympatyczną parą czyli z naszą forumkową Met i wybrankiem jej serca - Marcinem. Nie mogliśmy się nagadać, wymienialiśmy swoje doświadczenia, smutki i radości a także planowaliśmy wspólne przedsięwzięcie czyli dekoracje kościoła. Oni też nie mieli tak lekko więc jechaliśmy na tym samym wózku.

Ten wielki dzień zbliżał się już nie dużymi krokami, ale wręcz monstrualnymi, siedmiomilowymi skokami. Ostatnie przygotowania, bieganina, zakup kwiatów do dekoracji kościoła, odbiór zamówionego stroiku na stół Młodych oraz koszy dla rodziców, nauka walca wiedeńskiego w godzinę zakończona jako takim sukcesem, montaż dekoracji za młodymi i druga spowiedź, na której dowiedzieliśmy się od księdza wikarego, że jesteśmy niepoważni.

Klęczałam tam w osłupieniu, czując się jak kompletna idiotka i nie wiedziałam co mam odpowiedzieć na taką reprymendę. Ksiądz wikary, którego uważałam za luzackiego i chciałam, żeby dawał nam ślub, co w ostateczności się nie stało, ponieważ miał inne zobowiązania, potraktował nas ja parę gówniarzy lub podobnych tym, co to przychodzą i chcą za wszelką cenę tylko odpękać co trzeba i zapomnieć. A Bóg nam świadkiem my przeżywaliśmy to tak mocno i praktycznie najważniejsza dla nas była sama ceremonia i przygotowania do niej niż samo wesele. Nie chcieliśmy się z niczego wykręcać i zrobiliśmy wszystko tak jak się należy. Wytłumaczyliśmy już księdzu proboszczowi, ze nasz polski ksiądz w tutejszej parafii wyjechał na pielgrzymkę i przez cały miesiąc nie było ani mszy ani spowiedzi po polsku. Proboszczowi to jakoś nie przeszkadzało, wikaremu widocznie też, tylko że w udzieleniu nam pouczenia i osądzeniu nas, że niepoważnie podchodzimy do sakramentu małżeństwa, skoro od jednej do drugiej spowiedzi minął tylko tydzień. Bardzo nas to zraziło, ponieważ uważamy, ze nie miał prawa nas po prostu ocenić w ten sposób, mógł wyrazić zdanie kościoła, ze powinno się tak czy siak, poza tym nie znał faktów, ale żeby od razu postawić na nas krzyżyk i stwierdzić że jesteśmy niepoważni to już gruba przesada.
Na szczęście ślubu udzielił nam proboszcz, który okazał się wyrozumiałym duszpasterzem z ludzkim obliczem i nawet podatnym na sugestie dotyczące kazania dla nowożeńców.

Wracając do przygotowań, grafik był bardzo napięty, my coraz bardziej zmęczeni i zestresowani, żeby wszystko zdążyć przygotować na czas, a tu niestety dalsze “kwiatki” się pojawiają. Tym razem samochód. Ta sprawę powierzyłam mojemu bratu, bo był na miejscu, bo mi było praktycznie obojętnie czym pojedziemy, byleby miało względną klasę, cztery drzwi i wystarczająco miejsca na moją kieckę. Miał nas wieźć jego kolega granatowym mercedesem. Dwa dni przed ślubem, kiedy już znaliśmy szczegóły naszej dekoracji na samochód, chcieliśmy się spotkać z tą osobą i przekazać jej informacje, poprosiłam brata żeby się z nim skontaktował i umówił nas na dosłownie 10 minut rozmowy. Okazało się, ze facet samochód sprzedał, mój brat dostał sraczki i zaczął załatwiać co innego zanim ja się dowiem, żebym nie wpadła w panikę. Załatwił kogoś tam, ze złotym mercedesem. No dobra, niech już będzie zloty. Dzień przed weselem dowiedzieliśmy się, że temu panu nie pasuje. Bratu nie chciałam już nic mówić, bo widziałam, ze miał poczucie winy, wiec zaczęłam czegoś szukać w Internecie. W międzyczasie zadzwonił brat, że już ma kogoś i ze będziemy jechać najnowszą Mazda,…… ale kombi. Kombi? Do ślubu? Chyba tu kogoś pogrzało?! Chcieliśmy klasyczny, zwykły samochód, kombi to można jechać z rodziną na wakacje, albo przewieźć kilka worków cementu. Byłam załamana, Mat już nic nie mówił i to już chyba była ta kropelka co to przelewając się przez brzeg kielicha powoduje katastrofy, bo usiedliśmy tak sobie razem w otępieniu i w tym samym czasie głośno westchnęliśmy mówiąc do siebie: niech to się już wreszcie skończy…. .
Do tej pory jakoś się trzymaliśmy pomimo ogromu rzeczy do załatwienia, różnych “niespodzianek” i obawy o to, żeby ze wszystkim zdążyć, wszystkiego doglądnąć. Straciliśmy z horyzontu to co tak naprawdę liczy się najbardziej w przygotowaniach - dobrej zabawy, radości ze zbliżającej się ceremonii i tej ekscytującej myśli, ze już, za dni kilka będziemy się bawić na własnym weselu jako mąż i żona.
Właśnie wtedy zamieniłam słówko z Met i słyszałam, ze ona też jest strasznie umęczona tymi przygotowaniami, wróciła z całodniowej harówki na sali, mycie okien, sprzątanie, ustawianie stołów itd. Za jakie grzechy my się tak meczymy? To powinien być nasz dzień, a my straciliśmy już cały zapal i siły. No cóż, praktycznie było już za późno, żeby sobie trochę odpuścić, bo właśnie następny dzień miał być tym wyjątkowym, najważniejszym i wzniosłym.

Ale o tym już w relacji ze ślubu…
