Jestem wykończona. Dopiero wróciłam z dziewczynami ze szpitala.
Nikola nam napędziła niezłego stracha. Po przedszkolu pojechałyśmy na plac zabaw, ale nawet do niego nie doszłyśmy bo Nikola zaczęła narzekać że jej zimno i boli ją głowa. Gdy pytałam czemu ją boli, powiedziała, że w przedszkolu spadła z piłki rehabilitacyjnej na głowę.
No, ale nic. Przyszła do domu - temp. 38 st, dreszcze, ból głowy, senność - zasnęła w 5 sekund.
Kontaktuję się z przedszkolem, nikt nic nie wie coby Nikola gdziekolwiek miała upaść.
Piszę do naszej pediatry, która każe nam pędzić na Wojciecha do szpitala.
A tam, przyjmuje nas początkowo nieco oschły młody lekarz i po badaniu rzuca hasło - może angina, ale zbadany krew i mocz bo może coś z nerkami jest.
Wyniki krwi ok. W moczu leukocyty. Dostałyśmy skierowanie na usg nerek - podejrzenie - odmiedniczkowe zapalenie nerek i hospitalizacja.
Poinformowąłam lekarza oczekując na USG, że jestem sama z dziećmi i jeśli Nikola zostaje w szpitalu, to ja zostaję z Amelią i chcę łóżko dla nas. Oczywiście się rozpłakałam już z nerwów.
Lekarz poszedł dowiedzieć się czy mnie z Amelią wpuszczą. Okazało się że mowy nie ma. Ale wpadł na pomysł, że jeśli USG wyjdzie dobrze, to powtórzymy badanie moczu i jeśli będzie lepsze to nas puści do domu z antybiotykiem.
Cały czas byłam na telefonie z naszą pediatrą która mi podpowiadała co i jak by było dobrze dla mnie i Nikoli.
Wlałam w nikolę litr wody w końcu zrobiła siku i leukocytów już nie było
I w ten oto sposób o 17 chciano położyć mi dziecko do szpitala z dożylnym antybiotykiem na zapalenie układu moczowego, a po kilku moich łzach okazało się że Nikola ma początkowe stadium anginy
Oczywiście mam teraz chuchać i dmuchać na wszystko i gdyby cokolwiek się działo, to pędzić do szpitala.
Nie ma to jak "początkowa trafna" diagnoza i moje przeczucie że lekarz się myli
