Przepraszam, że tak póxno- będziecie miały niespodziankę na rano

Zaczynam opisywać to cudowne i niezwykłe wydarzenie…i…buzia mi się śmieje…
Jak można przeczytać w ostatnim poście w wątku „Myszulkowa Niespodzianka” skurcze zaczęły się w piątek późnym popołudniem. Pojechaliśmy z mężem do miasta po zakupy, w kolejce do kasy wygięło mnie z bólu, ale nie zwróciłam na to w tamtej chwili szczególnej uwagi, bo jak to w tym stanie takie rzeczy się zdarzają

Potem o 17 byłam u położnej. Zbadała mnie i nic szczególnego nie powiedziała- co też można przeczytać w moim ostatnim wątku

Brzuch nadal był wysoko, więc sądziliśmy, że jeszcze czas.
Po powrocie do domu zostałam sama, bo Irek był w pracy. Siedziałam sobie i miałam skurcze…jakieś takie inne, silniejsze i mocniej odczuwalne niż wcześniej, ale to też mnie nie zmartwiło, ponieważ już wcześniejsze nocki miała akcje skurczowe, ale przechodziły. Nagle zaczęłam jeść…a raczej chłonąć wszystko co miałam pod ręką

Taki napad apetytu, że szok

Położyłam się przed telewizorem, czekałam do północy na męża. Skurcze cały czas się utrzymywały. Wrócił mąż, położyliśmy się spać i wtedy to już była „poradnia walki z bólem” (jak to ja nazywam) Zwijałam się z bólu, a on przychodził częściej i mocniej. Żeby nie budzić Irka wtulałam się w poduszkę, ściskałam miśka i w pewnym momencie już wiedziałam, że na serio się zaczęło… a że mieliśmy w planie jechać w sobotę do komisu sprzedać auto, to chciałam Irkowi wykrzyczeć, że na pewno do żadnego komisu nie pojedziemy

Wzięłam telefon do ręki i liczyłam co ile mam skurcze. Około 5 rano zaczęło mnie czyścić…pewnie z tego co pochłonęłam wieczorem

Przypomniałam sobie wtedy, że w ostatniej rozmowie z mamą, opisała mi „te” skurcze jako „jakby mnie na kibelek goniło. O 7 rano zaczęłam brać prysznice…i tak z kibelka pod prysznic się przenosiłam

Obudziłam Irka, powiedziałam, że już, że musimy jechać i ma się szybko umyć i ubrać. W tym czasie sis spakowała resztę rzeczy do torby, pomogli mi się ubrać, bo sama już nie dałam rady, a schodząc po schodach pojawił się pierwszy party skurcz - i panika. Dzięka Bogu, że była to 8 rano, bo nie było korków. W samochodzie krzyczałam już do Irka, że nie dojadę, a on mnie uspokajał, głaskał i mówił, że jeszcze chwilkę i dojedziemy. Zwykle do Durham- miejscowości, w której jest szpital, jedziemy koło 20 minut, tym razem jechaliśmy 10 minut łamiąc wszelkie możliwe przepisy
Dojechaliśmy, Irek na rękach zaniósł mnie do środka…i tu najlepszy motyw całego porodu

siedział w recepcji facet. Irek mówi czy może nam pomóc…facet bierze wózek i jedziemy do windy. Na piętrze wyjeżdżamy i jedziemy mega długim korytarzem, a ja cały czas z partymi

starałam się być cicho, ale w końcu rodziłam, więc nie bardzo się przejmowałam

W końcu skręcamy w jakieś drzwi. Tam znowu korytarze i chyba 3 czy 4 oddziały. Wjeżdżamy na jeden a jakas babka do nas „Nie nie to tam korytarzem w lewo”. Zawracamy i jedziemy w lewo…tam kierują nas gdzie indziej…usłyszałam wtedy z ust Irka „Ku**a zaraz mu wyje**e kto go tu zatrudnił!!!” W końcu znaleźliśmy oddział, zobaczyłam znajomą twarz- tą samą położną, która zajęła się mną kiedy pojechałam do szpitala po upadku. Zabrała mnie na salę, Irek mnie położył na łóżko, zdjęli mi co musieli, położna patrzy i mówi „Ooo jest główka!”

Wtedy pamiętam skurcz…ale bolało, położna przebiła błonę i wypłynęły wody, spytałam o znieczulenie, ale było już za późno, dostałam maskę z gazem i powietrzem (tak to się nazywa po angielsku, ale jaki to gaz to nie wiem- chyba etonox pisało) wdychałam do kolejnego skurczu. Przy następnym poczułam jak mnie rozrywa i wypchnęłam główkę. Irek stał z tą maską w ręku i mówi do mnie „Myszu jest główka jeszcze chwilka i już” a ja z tym gazem w ustach odleciałam…nie pamiętam co się działo wtedy. Irek mowił, że klepał mnie po buzi i pytał co mi jest, bo się przestraszył , ale położna uspokajała, że to tylko gaz i jak przyjdzie skurcz to się obudzę. Tak faktycznie było. Obudziłam się, położna mówi „No raz a porządnie i będzie” to się wzięłam i zrobiłam takie „yyyhhhhmmmmmm” i już

:D:D usłyszeliśmy płacz małej.Była 8.49 czasu angielskiego. Irkowi trząsł się głos i mówi „Jest kochanie już jest”, ja odetchnęłam i się popłakałam, spytałam czy dziewczynka, Irek potwierdził i mówi jaka śliczna jest. Położyli mi ją nagą jeszcze na piersi, położna spytała czy chce przeciąć pępowinę, on że oczywiście

i… poszedł stanął patrząc mi centralnie w krocze…Se pomyślałam „Boże przecież on mnie już nigdy nie dotknie”, a on cały happy przecinał i patrzył na małą. Jeszcze się Irka spytałam, czy popękałam lub czy mnie nacięli, bo z tego wszystkiego już nie wiedziałam. Ale powiedział, że nie. Zawinęli ją i położyli z powrotem. Połozna mnie jeszcze oglądała i i naciskała na brzuch, żeby pomóc łożysku wyjść, naciskała na brzuch trochę i to bolało, ale byliśmy tak zaabsorbowani małą, że prawie nic nie czułam. Potem była tylko taka chwilka, że znowu takie delikatne „yyyyhhhhmmmmm” i już. Położna oglądała łożysko i powiedziała, że jest rozerwane i że pozostałości powinny wyjść same po jakimś czasie

Irek tak patrzył i mi opowiadał jak to łożysko wygląda…taaaka relacja hehe „Myszu to taki worek, ale on chyba powinien być cały z dziurką co, a nie jest….” A ja myślałam…że już mnie na pewno nie dotknie

Przynieśli kawę i herbatkę, w ruch poszły telefony, ja leżałam z małą na rękach, przykryta już i przeszywało mnie… szczęście największe jakie człowiek może czuć. Przyszedł lekarz i zbadał malutką wstępnie. Potem przystawiłam ją do piersi. Ponieważ była wcześniakiem i pocyckała tylko chwilkę, przywieźli łóżeczko i materacyk dogrzewający. Położyli ją zawiniętą do łóżeczka, a ja spytałam, czy mogę iść się umyć. Wstałam i poszłam, troszkę brzuch bolał, ale bardziej bolały nogi wewnątrz na całej dlugości. Powoli się umyłam, przebrałam i czułam się dużo lepiej. Przenieśli nas na oddział poporodowy i mogliśmy już na spokojnie pobyć tylko razem
O spaniu nawet nie myślałam, leżałam i patrzyłam na mój malutki skarbek i myślałam jaka jestem szczęśliwa i jak bardzo kocham ją i męża, bez którego nie dałabym rady.
Jedyne co mogę dodać, to że poród zbliżył nas do siebie…i oboje oszaleliśmy na punkcie Amelki