To może i ja wtrące swoje dwa zdania.
Nie dojeżdzam do pracy, w sensie takim, że pracownię mam w miejscu zamieszkania. Docelowo pracuję u Klienta, ogarniam promień 300 km od miejsca zamieszkania, a jak jest dobre zlecenie to i cały kraj. Do domu w sezonie wracam najczęściej kiedy Łucja już śpi, wychodzę, kiedy jeszcze śpi. Dla siebie mamy tylko niedziele i sobotnie popołudnia. W moim zawodzie jest praca w miom mieście, za 1100 do ręki plus ewentualnie premia od zysku. Podzękowałam. Założyłam własną firmę. Bez kapitału, miałam 2 tysiące w kieszeni. Raz jest lepiej a raz gorzej. Nie kwękam, nia marudzę. Cieszę się, że mam pracę. Cieszę się, że lubię to co robię i sprawia mi to radość. Z dzieckiem w domu siedziałam rok i wówczas finansowo było ciężko.
Mała od września idzie do przedszkola - państwowego. Miejsce ma już zarezerwowane.
Do dziecka mam opiekunkę jak babcia nie może. Miesięcznie kosztuje 1/3 mojej pensji. Gdybym dzisiaj zamknęła firmę - od ręki pracowałabym u kogoś. To jest kwestia odpowiedniego przygotowania do pracy, nie chcę pisać wykształcenia. Ale o to tutaj chodzi. Wczoraj robiłam dekorację w klubie TheEva w Warszawie, barman dojeżdza do pracy z dalekiego miasta. Często cały tydzień jest w Warszawie, a do domu jeździ na niedziele. Powiedział mi, że gorycz biedy jest gorsza niż gorycz rozstania na kilka dni.
Trzeba coś wybrać. Albo ma się pieniądze albo dziecko przy boku. Takie czasy.