Wiesz....kiedyś wydawało mi się, że miałam już swoje 5 minut w życiu na miłość (toksyczną, ale jednak miłość) i że nie ma sensu czekanie na "drugą połówkę", "księcia z bajki" ani inne dyrdymały. Doszłam do wniosku, że z bajeczek o elfach to ja wyrosłam ładych kilka lat temu i zdecydowałam się na tzw. "związek z rozsądku". Facet był miły, kulturalny, wykształcony, samodzielny, przystojny i jeszcze kilka innych zalet posiadał, więc myślę sobie "a co mi zależy, może miłość przyjdzie poźniej, a nawet jak nie przyjdzie, to postaram się oprzeć związek na tych wszystkich wartościach, które wymieniłam powyżej i będzie cool....".....Może i było cool, ale tylko wtedy, gdy sobie to wmówiłam...nie będę tu opowiadała szczegółów, w każdym razie też były oświadczyny. Wtedy pojęłam, że nie da się oszukać samego siebie i odeszłam. Czy wtedy skrzywdziłam tego faceta? Pewnie tak, bo w zasadzie nic się nie stało i on nie rozumiał o co mi chodzi. Dzisiaj wiem, że gdybym podjęła inną niż podjęłam decyzję, zniszczyłabym pewnie i siebie i jego. Czasami spotykamy się gdzies na ulicy i gadamy chwilkę...związał się z kimś, jest szczęsliwy i twierdzi, że to kobieta jego życia. I chyba tak własnie to powinno wyglądać.
Nie mówie, że powinnaś odejść od Grzeska, ale nigdy przenigdy nie pozwól na to, by bazą pod udane małżeństwo była względna sympatia, wdzięczność bądz litość. Musisz pogadać sama ze sobą tak naprawdę serio.