Cieszę się, że temat się podoba - jest chyba dość ważny pośród tego weselnego rozgardiaszu. Bo właściwie czym byłby ten rozgardiasz, gdyby nie było między nami i naszymi mężczyznami miłości i chęci wspólnego spędzenia życia?
Jestem tradycjonalistką. Dlatego nie mieszkamy ze sobą. Oczywiście Maciek ma w mojej łazience szczoteczkę do zębów, przyjeżdża na weekendy, ale to nie jest takie prawdziwe życie razem. Ślub zmieni więc w naszym życiu bardzo dużo. Dla mnie w ogóle zacznie się życiowa rewolucja i otworzy się bardzo dużo ścieżek. Kończę studia, wychodzę za mąż, przeprowadzam się do innego miasta. Dlatego pierwsze miesiące naszego małżeńskiego życia na pewno będą bardzo ważne i zupełnie nowe.
Przestraszona jestem. Zwłaszcza jak sobie pomyślę, że to już tak niedaleko. Czas szybko płynie, przygotowania pochłaniają i z dnia na dzień okazuje się, że już niedługo zostanę żoną mojego Przyszłego Męża. Boję się, że nie spełnię jego oczekiwań. Że nie będę umiała iść na ważne kompromisy. Podobno 39% panien młodych najbardziej obawia się tego, że narzeczony zwieje z kościoła. I ja właściwie tak po cichu też się tego boję. Nie mam jak na razie żadnych podstaw, ale mimo wszystko i podskórnie czuję pewien strach.
A do tego oboje się różnimy. Ja jestem spontaniczna, ale zarazem dużo analizuję (na szybko), lubię porywać się z motyką na słońce, lubię mieć poukładane i posprzątana (tak jak Ecia

, mam zmysł organizatorski i jestem uparta. Maciek z kolei jest bardziej zamknięty w sobie, robi mniej błędów, umie się ugryźć w język w dobrym momencie i ma zmysł.. bałaganiarski. I te wszystkie cechy naszego charakteru są diametralnie różne i nie są drobnostkami. Będziemy musieli nauczyć się z nim żyć, bo teraz jeszcze nie do końca umiemy. Będziemy musieli się akceptować, wspierać, szanować i ufać sobie. Wiem, że małżeństwo i te magiczne słowa "mąż-żona" bardzo nam w tym pomogą i naszą miłość wzmocnią. Małżeństwo jawi mi się jak coś trwałego, o co trzeba walczyć, co jest psychicznym i duchowym więzem, właściwie nierozerwalnym.
Ale skąd tyle rozwodów i tyle nieszczęśliwych małżeństw? Przecież większości kobiet i mężczyzn musiały przyświecać podobne pobudki, co i nam... Może to dlatego, że po ślubie wszyscy spoczywają na laurach i uznają, że już nie trzeba się troszczyć? Że przestają po pewnym czasie rozmawiać, bo tyle rzeczy dookoła jest ważniejszych (praca, dzieci, urządzanie mieszkania)?
Mam nadzieję, że nigdy tego się nie dowiem, a my będziemy potrafili rozwiązywać nasze problemy zanim urosną do rangi niemożliwych do rozwiązania, że będziemy potrafili przystopować, wysłuchać siebie nawzajem, "olać" wszystko dookoła i zatroszczyć się o nasz związek. Że nam się uda. A za kilkanaście lat wpadnę na to forum i będę mogła napisać o sobie "jestem szczęśliwą żoną i gdybym mogła to poślubiłabym mojego męża jeszcze raz"

I Wam też tego życzę. Nie zapominajmy, że w tym całym chaosie to my i nasi mężczyźni jesteśmy najważniejsi.