Przeczytajcie:) Wzruszyłam się:)
Pamiętnik ojca adopcyjnego
Tekst Piotr Majchrzak
2009-07-13, ostatnia aktualizacja 2009-07-13 16:33
Próbowaliśmy prawie wszystkiego, od farmakologii, poprzez inseminacje, a na in vitro skończywszy...
- Tato, po czym poznać, że się kogoś kocha?
- Kiedy kochasz, to wiesz, że za tę kochaną osobę mógłbyś oddać życie.
Taką odpowiedź usłyszałem, kiedy miałem kilkanaście lat, a w sercu i głowie rozkwitała wiosna na widok prawie każdej dziewczyny.
- Mają Państwo bardzo małe szanse na poczęcie w naturalny sposób.
Takim z kolei zdaniem uraczył nas pewien lekarz po przejrzeniu stosiku karteluszków z wynikami badań moich i mojej żony. Byliśmy wtedy 7 lat po ślubie, a na "owoc naszej miłości" czekaliśmy już od jakichś 5 lat... Próbowaliśmy prawie wszystkiego, od farmakologii, poprzez inseminacje, a na in vitro skończywszy. Kiedy po nieudanym zabiegu zbieraliśmy się do kontynuowania starań, któryś ze znajomych spytał wprost, czy braliśmy pod uwagę adopcję. Ha! Jedno, czego byłem wtedy pewien, to to, że adopcja jest rozwiązaniem ostatecznym, praktycznie nie do przyjęcia.
Dlaczego? Myślę, że problem tkwi w naszej męskiej naturze. Jedni nazwą to ambicją czy honorem (to musi być mój potomek i już!), inni atawizmem, który jak u najprymitywniejszych gatunków nakazuje nam bezwzględnie przekazywać własne geny. Kiedy jednak standardowa ścieżka leczenia nie przynosiła spodziewanych rezultatów, zacząłem pękać. Wiedziałem, że do drugiego in vitro nie chcę podchodzić. Zbyt wiele zdrowia kosztowało to moją żonę (o pieniądzach nie myślałem, chociaż też nieźle to bije po kieszeni). Najgorsze było to poczucie bezradności. Wtedy zacząłem odsuwać ten problem od siebie i po prostu nie chciałem z żoną na ten temat rozmawiać. Ale nadal w głębi ducha uważałem, że
adopcja jest dla mnie nie do przyjęcia.
Jednak podświadomość chyba nad tym mocno pracowała albo też moja żona w nocy szeptała mi coś do ucha i mnie programowała? Nie wiem. W każdym razie po głowie chodziły mi takie pytania: "Dlaczego to musi być z mojego plemnika?", "Czy natura nie daje wyraźnie do zrozumienia, że biologicznie ta linia się nie sprawdza?". No i najważniejsze:"A gdzie jest napisane, że jak z mojego plemnika, to będzie do mnie podobny?".
Wtedy zacząłem analizować swoje podobieństwo do mojego taty. Dotarło do mnie jak nigdy, że nie ma żadnej rzeczy w moim ciele i charakterze, którą bym po nim wyraźnie odziedziczył, bo jestem podobny do mamy. Za to zawdzięczam swojemu tacie bardzo fajne dzieciństwo, szerokie możliwości rozwijania zainteresowań, wsparcie w okresie dorastania, a przede wszystkim ogromne poczucie bezpieczeństwa i miłości. Krótko mówiąc, jest najlepszym ojcem, jakiego mógłbym sobie wymarzyć. A ja ani nie jestem do niego podobny z wyglądu, ani z charakteru, ani nawet z zainteresowań - no może poza dwoma: obydwaj lubimy czytać i obydwu nas pasjonuje historia podboju kosmosu. Poza tym mój tata to humanista, a ja umysł ścisły.
Potem, nie wiadomo skąd, w umyśle rodziły się myśli w stylu: "Przecież Jezus i Mojżesz też byli adoptowani". Albo: "Genetyczna różnica pomiędzy człowiekiem a szympansem to niecałe dwa procent (wspólnych mamy ponad 98 proc. genów)... Między jednym człowiekiem a drugim to zaledwie maleńkie ułamki procenta - o co w takim razie toczę wojnę z sobą samym?"
Mniej więcej rok po in vitro
żona przyparła mnie do muru
i zażądała podjęcia decyzji, co dalej: albo kolejna próba, albo adopcja, ale żebym się w końcu zdecydował. No i wtedy chyba po raz pierwszy zwierzyłem się jej, że z bliżej nieokreślonych powodów, mam bardzo poważne opory przed krokiem adopcyjnym. Po tej rozmowie biłem się jeszcze z myślami przez miesiąc. A potem nastąpił w głowie taki "PSTRYK", który sprawił, że do dziś nie mam pojęcia, dlaczego adopcja była dla mnie kiedyś takim problemem. Powiedziałem wtedy, że w przyszłym tygodniu pójdziemy, do ośrodka adopcyjnego.
I jak postanowiłem, tak zrobiliśmy. Od tamtego dnia do momentu, gdy zobaczyliśmy naszego syna, minęło dokładnie pół roku. Mieliśmy nie tylko niesamowite tempo, ale i dużo szczęścia. Kiedy zadzwonił TEN telefon, błyskawicznie urwałem się z pracy, pojechałem po żonę i w trybie ekspresowym dotarliśmy do ośrodka. Po zapoznaniu się z papierami padło pytanie, czy chcemy się zobaczyć z tym dzieckiem. Oczywiście, że chcieliśmy. Nie oznacza to jednak, że już podjęliśmy decyzję. Rany! Tak jak wtedy, to się chyba nigdy nie bałem.
Następnego dnia pojechaliśmy na spotkanie godzinę wcześniej, bo w domu wysiedzieć się nie dało. Jak wniesiono "naszego synka" do pokoju, to... Nie, to jeszcze nie była miłość, to się nie rodzi tak szybko. Czy wiedziałem, że to jest moje dziecko? Absolutnie nie! To nie było moje dziecko, tylko innego mężczyzny i innej kobiety. Ale wiedziałem, że chcę przyjąć to dziecko do swojego domu. Po głowie tłukła się tylko jedna myśl: "Żeby tylko ten chłopczyk spodobał się mojej żonie". Potem minęły jeszcze 3 dni i w końcu Synek zamieszkał z nami. Od tamtej pory
zaczęło się rodzić uczucie.
Do chwili, kiedy poznaliśmy naszego Synka, jeśli słyszałem gdzieś płaczące dziecko, to się irytowałem w stylu: "Czy ktoś mógłby uciszyć to dziecko?!". Ale od pierwszego płaczu własnego dziecka uczucie irytacji zastąpiło uczucie troski. Mówię to zupełnie poważnie. Najprawdopodobniej zaczęła działać jakaś chemia. I chociaż później nie raz w chwilach ciężkiej frustracji z powodu nierozumienia powodów płaczu powracała irytacja, to jednak uczucie troski było znacznie silniejsze. A potem w duchu liczyłem jeszcze miesiące i jak Synek skończył 10 miesięcy, to sam do siebie powiedziałem: "No! To teraz już jesteś z nami dłużej niż z kimkolwiek wcześniej".
W sumie nie wiem, kiedy pojawiło się tak silne uczucie, jak teraz. Na początku jest nadzieja, że pokocham TO dziecko, i obawa, że jak nie pokocham, to bardzo je skrzywdzę. A potem człowiek przestaje o tym myśleć, tylko po jakimś czasie odkrywa, że to jest jego dziecko i nikogo innego. Jest to suma wielu, naprawdę wielu drobnych chwil:
- przychodzę z pracy do domu i pierwsze, co słyszę po przekręceniu klucza w zamku i uchyleniu drzwi to "Iiiiii!!! Tata!";
- leżę na łóżku po obiedzie albo na podłodze, na kocu i drzemię, a na ręku obok drzemie mój syn;
- wstaję rano, wchodzę do pokoju synka i widzę, jak się rozpromienia na mój widok i wyciąga swoje malutkie rączki, żeby go wziąć na ręce;
- bawimy się w pokoju - ja się wygłupiam, kręcę rękoma i biodrami, udając, że tańczę i śpiewam przy tym "ugi-bugi dla papugi". Wcale nie trzeba było wielu minut, żeby Synuś zaczął również kręcić rączkami i tułowiem - to jedna z pierwszych rzeczy, której jako ojciec świadomie nauczyłem swojego syna;
- jesteśmy na spacerze, spotkana znajoma bierze Synka na ręce. Ten nie protestuje, ale po chwili wyciąga ręce do nas;
- stoję w kuchni, a Synek raczkuje między mną i mamą i za każdym razem przytula się do nogi. A jak go biorę na ręce, to mnie obejmuje i kładzie mi główkę na ramieniu.
Oj, i wiele innych takich chwil, gdy się człowiek nad tym nie zastanawia, ale wie, że kocha tego dzieciaka, jak nikogo na świecie. Że jakby go ktoś chciał skrzywdzić, to chyba bym zabił. Że jak płacze z bólu, to się go bardzo chce przytulić, żeby pocieszyć. Ale też, że jak płacze i miota się po podłodze, bo mu się czegoś zabroniło, to wtedy też czuję się jego ojcem, tylko takim stanowczym, nieulegającym, w trosce o jego wychowanie. No bo kto inny ma o to zadbać?
Pewnie, że
czasami nachodzą mnie wątpliwości
w stylu: "Ale czy to na pewno mój syn?". Ale po chwili sam sobie odpowiadam: "Jeśli nie mój, to na pewno nikogo innego". Najczęściej jednak dziękuję losowi zarówno za wspaniałą żonę, jak i za cudownego syna. Wiem, że w tej chwili Synek jest numer jeden w moim świecie i że należy do najbliższych mi ludzi, za których bez wahania oddałbym życie.