Kochane moje........
Niedawno obiecałam paru osobom, ze jak tylko znajdę chwilę i odpowiednie miejsce, to zaraz wklepię jak to jest rodzić...

Więc zaczynam swą opowieść i mam nadzieję, że nikogo nie przestrasze. Choć nie taki diabeł straszny ...

to mogą być osoby wrażliwe, które się przerażą...
Moja ciąża była trudna....ciągłe pobyty w szpitalu...(14t.c- zagrożenie poronne;skurcze twardy brzusio.21t.c- zagrożenie poronne;duszności, twardy brzuch . 34t.c- poród przedwczesny;skurcze, skracanie szyki macicy.38t.c- poród przedwczesny;skurcze rozwarcie 1 cm.)Niby sytuacja wcale nie była tak groźna to ja i tak ratowałam się jak umiałam(tabletkami, odpoczynkiem), ale i tak zawsze kończyło się szpitalem...moim drugim domem.Za każym razem szprycowano mnie tabsami(

czytaj tabletkami) w dwóch ostatnich przypadkach kroplówkami i zastrzykami.

Tłumaczyłam sobie, ze to wszystko dzieję się przez stres(skad ten stres można doczytac w wątku "Jak powiedziałyście najbliższym o ciazy" )W wyniku leków jakie przyjmowałam okazało się, ze musiałam jechać do szpitala na brak porodu

Termin z ostatniej miesiączki wychodził na 23 grudnia, a z dwóch USG na 22 i 24 grudnia lecz okazało się, ze nasz wyczekiwany prezent Bożo Narodzeniowy rozmyślił się i postanowił przeczekać do Wielkanocy

Tak więc tydzień po terminie zadzwoniłam do położnej i ta kazała mi wziąść walizy pod pachy i szorować do szpitala, bo, że niby zawsze lepiej być pod stałą kontrolą. Jak powiedziała tak zrobiłam i 30 grudnia znów wylądowałam na szpitalnym łóżku. Po badaniu lekarz oznajmił, że dzidzi ni słychu ni widu, na co moja teściowa prawie zaklaskała uszmi z radości

, bo bardzo pragnęła aby moje dziecko urodziło sie już w Nowym Roku. Przekupiła doktorka, żeby nic ze mną nie działali w starym Roku, a najlepiej, zebym urodziła dopiero 3 stycznia (w jej imieniny

.) No i zostałam na oddziale położniczym wsród mamaus jako jedyna z tobołkiem na brzuchu , a nie w garści(

czytaj na reku) Chyba po godzinie okazało się, że zaczyna się coś dziać...a mianowicie skurcze...choć na KTG nie wyglądały groźnie, to mnie i tak bolało!!! Z tymi bólami przeżyłam wieczór, noc, no i kolejny kilka godz. w dzień, żeby potem na pare godzin móc odpoczać. A był to sylwester...Mój Misio zamiast szampana wypił ze mną lampkę Kubusia... i pojechał świętować do domku

a ja znów zostałam sam na sam z moim brzuchem

No i na domiar złego znów zaczeły się bóle, ale silniejsze... i zdaje się, ze czop śluzowy pooooowoliiiiiiiiii zaczął się odklejaći wyłaźić.....Całą rodzinę postawiłam w stan gotowości.Całego sylwka do godziny 2.00 miałąm bóle, aż w końcu piguła ulitowała się nade mną i zabrała mnie do zabiegowego na badanko... Okazało się, że szyjka ma już rozwarcie na 3 cm...kazała jeszcze czekać, potem powrócilam na łożko i ze zmęczenia padłam na twarz i zasnęłam. Obudziłam się dopiero o 6.30 gdy wepchnięto mi termometr pod pache. Skurczów nie było...w końcu przyszedł lekarz na obchód i w końcu wyznaczył mi prowokację na dzień 3 stycznia (to się tesciówka ucieszyła gdy okazało się, że jest wysokie prawdopodobieństwo, ze właśnie wtedy urodzę) Gdy TEN dzień nadchodził wielkimi krokami, zaczeło mnie nękać widmo cesarskiego cięcia. Choler*** się bałam tego i poprzysiegłam sobie, ze urodze siłami natury i ze nie dam sobie wyrwać dziecka za pomocą skalpela...jak sobie obmyśliłam tak zrobiłam. Choć gdyby sytuacja była krytyczna to gówno miałabym tu akurat do gadania, bo zdrowie maleństwa najważniejsze. Pocieliby mnie i koniec. No ale naszczeście nie musieli... Polecenie od lekarza było takie 3 stycznia o godz. 6.00 na porodówke, ale i tak położna przyszła po mnie dopiero o 7.00. No i poszłyśmy...gdy tam weszłam i zobazyłam łoże boleści poczułam ogarniający mnie chłód...No cóż piguła kazała położyć się na łóżku, podłączyła krpolówkę i kazała czekać, a w razie co alarmować i wyszła.... Zostałam sama. Pytacie dlaczego nie było ze mną męza? hehe...Bo nie byłam mężatka...a tak serio to na początku ciąży bardzo chciałam, a on nie za bardzo... i z czasem podjełam dość przemyślaną decyzję, że chce urodzić sama bez dopingu Marcina. Tak więc leżałam sobie...z kroplówką w zewnętrznej cześci dłoni, z zegarkiem w drugiej ręce i się nudziłam (nigdy nie pomyślałabym, że mogę się nudzić na porodówce). Potem dla mojej rozrywki wyłączyli prąd...KTG przestało działać na jakąs chwilę...Nie wiem po jakim czasie zaczełam odczuwać bóle w krzyżu, ale takowe się pojawiły...po kilku kwadransach w końcu pojawiły się w dole brzucha, były nie regularne...ale zaczynały męczyć...gdy KTG znów zaczelo działać okazało się, że skurcze są i to dość porządne! nie pamietam do ilu dochodziły, ale pamiętam słowa położnej"No jeśli będzie tak dalej to dziś na pewno urodzimy..."na co ja się wielce zbulwersowałam i zapytałam jak nie dziś to kiedy i dlaczego...a ona na to, że jeśli dziś będą surcze, a rozwarcie sie nie zrobi, to spróbujemy jutro, po jutrze, a gdy nie uda sie za 3 razem to cesarka...Cooooooooooooooo???- pomyślałam, ale siedziałam cicho...Położna zbadała mnie i wyszła, a rozwarcie sie nie powiekszało, tylko szyjka była zgładzona......Wnerwiłam się na maksa, bo, że niby ja mam rodzić w kilku podejściach....o nie!!! co to to nie...jak rodzić to w jednym podejściu i w jednych bólach!!! Jedyne co wtedy przyszło mi do głowy, to to, że musze zrobić coś, zeby poród rozkręcił sie na dobre...i wymyśliłam(być może był to bardzo nie odpowiedzialny pomysł, ale wprowadziłam go w życie...)- podkręciłam kroplówkę, żeby te płyny szybciej kapały...Wtedy rozpętało się piekło...skurcze stały się naprawde silne, regularne i rozrywające...Zaczełam sobie pojękiwać..., a w tle co pół godziny słyszałam dzwonek telefonu...-mój M. wydzwaniał do szpitala, czy już sie coś dzieje, połóżna kazały mu dzwonić po południu. Po jakims czasie położna przyszła znów mnie zbadac- szyjka miała rozwarcie na 6 cm czyli, ze GENIALNIE! Powiedziała, że na porodówce można robić wszystko, nawet krzyzeć, bo to jej nie przeszkadza, jedno czego mi nie wolno to gryźć kopać...Hehe tyle to dało się zrobić.Obok w sali rodziła szpitalna znajoma i tak na zmiane pojękiwaliśmy...aż w końcu nasze marudzenia przeistoczyły się w stłumone krzyki. cholernie bolało, ale nie miałam dośc, miałam tylko cheć jak najszybciej urodzic! Potem miedzy swoimi krzykami słyszałam, ze tamta rodzi- prze, ze urodziła synka, ze dała mu na imię Piotruś, a potem przyszedł do mnie lekarz...i oznajmił mi, że rozwarcie pięknie się powieksza i że to już 8 cm...Ginio stwierdził, że mi pomoze..., ale to bedzie bolało i wsadził mi rękę, wiecie gdzie...i podczas skurczu zaczał palcami(recznie) rozwierać mi szyjkę macicy. Myślałam, ze mu się posr** na łóżko, dupe z bólu unosiłam do samego nieba, aż w końcu skończył...Stwierdził, ze jeszcze troszkę i poszedł...Potem już nie wiem ile leżałam, wyjąc i krzyczac z bółu...strasznie sie kulałam po łóżku, tylko dzieki rurom (z prawej i z lewej strony łóżka, ok 10 cm zamocowane nad nim)nie spadłam z niego. między skurczami słyszałam, ze szyją pacjentke obok, a potem słyszałam, ze ją odworza. Gdy słyszałam, ze już wracają (słyszałam zbliżający się tupot korami)poczułam nie ten ból który czułam od 5 godzin, ten był inny...coś rozrywało mnie tam w srodku i w końcu próbowało wyjść, czułam jaby mi się chciało zrobić kupe- to były bóle parte. Ale co tu robić??Przeć czy nie przeć, wstrzymywac czy nie, oddychać nie oddychać?? Na sali byłam sama, nikogo w pobliżu, a Panie które przyjmowały poród obok, przepadły. Zaczełam krzyczeć "siostro, siostro!" Usłyszałam przyspieszony krok położnej i jeszcze czyjs...Gdy stanęły w drzwiach powiedziałam "ja rodze"(hehe,,, coś nowego?!), na co ona "ale my wiemy", a ja jej na to "ale dziecko wychodzi" Jej oczy stały sie miej wiecej jak 5 złotówki, podbiegła do mnie, ściągnęla kołdre i zajrzała.Odpowiedziała, że rzeczywiście rodzimy i w zadnym wypadku nie mam jeszcze przeć, nawet gdyby mi sę bardzo chciało, kazała mi oddychać(?), potem Panie miały takie ruchy, jak na jakim torze wyścigowym...Fartuchy latały...Położna w locie zdejmowała jeden, a zakładała drugi..wołały jakieś inne Panie do pomocy, w miedzy czasie załamały łózko w połowie tak ,ze tyłek miałam w powietrzu. Od rur które były przymocowane do łózka wyciągneły 2 jakby pedały i 2 rączki- specjalny sprzęt, dzięki któremu mogłam się zaprzeć. w tle zmów usłyszałam telefon...to Marcin dzwonił...słyszałam tylko tyle, ze ktoś mówił mu, ze właśnie rodzimy, a gdy on zapytał, jak to...odpowiedziała, że za ok. 5 minut dzidzia będzie na swiecie i można przyjechać. Zaraz potem na około mnie zebrała sie 5 kobiet...Połóżna, 2 Panie pielęgniarki od noworodków i 2 Panie do pomocy...Te od noworodków przytargały coś jak plastikowe łóżeczko, połóżna usiadła sobie w moim kroczu, 1 pani staneła obok mojej lewej nogi i obieła w kolanie, a druga staneła za mną żeby potem podczas parcia trzymać mi główe do klatki, jak im powiedziałam, ze to nie potrzebne, żeby mnie tak trzymać, to połóżna stwierdziła, ze lepiej będzie gdy te Panie mi pomogą i ze nigdy nie wiadomo, co rodząca wymyśli...(mogłabym np. zacisnąc kolana...)A potem szybko mnie poinstruowała, że jeśli chce szybko urodzić to musze jej słuchać i nie robic czegos czego ona nie każe...czyli przeć z całej siły gdy każe, wstrzymywać gdy mówi trzymaj, nie krzyczeć gdy pre, tylko mieć buzie zamkniętaz nabranym powietrzem i mam mieć podczas parcia zamknięte oczy...potem spojrała na KTG i stwierdziła, że mam sie przygotowac, bo zaraz będzie skurcz...no i sie zaczał nabrałam duuuużo powietrza i gdy powiedziała teraz zaczelam przeć z całej siły...gdy się tak naprawde zaczelam rozkręcać położna powiedziała ze widzi czarne włoski i nagle kazała mi wstrzymać. Pielęgniarka, która stała i trzymała mnie za kolano zapytała co ona robi, na co ta jej odpowiedziała "dziewczyna jest młoda ma elastyczne ciało ,wiec może obedzie sie bez nacieć i pękniec" i poczułam, ze rozciera mi krocze, tak żeby główka przeszła, az w końcu kazała przec i udało sie! Za pierwszym razem urodziłam główke i nie pękłam.Okazało się, ze mała zamiast rączki trzymać przy sobie podczas porodu rączke ułóżyła koło głowy..a oprócz tego była 1 raz okręcona pępowiną Położna odkręciła pępowine, przekreciła dziecko w bok i zaczał sie kolejny skurcz teraz kazała przeć do woli. Znów się pożadnie zaparłam iiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii..............juuuuuuuuuuuuuuuż!!!!! Godzina 14.15, Po 5 godzinach bólów, 15 minutach parcia i w drugim parciu urodziłam dziecko!!!tak nagle ból minał...Usłyszałam ma Pani córkę.....Ulzyło mi UfffffffffffPołóżna odciela pepowinę i pokazała mi moje maleństwo...czułam zmieszane uczucie radości i wzruszenia...łzy stały mi w oczach, była tak piekniutka i wyglądała zdrowo...nie bardzo chiała zapłakać a połóżna powiedziała, no maleńka daj głos mamie, żeby wiedziała że ma dziecko....i mała zakwiliła...Ech...to było piekne uczucie...Nie potrafie wam tego opowiedzić, to było to na co tak długo czekałam...
Panie od noworodków zapytały o imie," Zuzanna" odpowiedziałam. Na co Panie z wielka radoscią odpowiadały , że Zuzia to takie ładne imię....i że też chciałyby mieć Zuzie.Owinęły małą i zabrały na badania...a ja musialam jeszcze urodzić łóżysko...znów się zaparłam jakbym miała urodzić kolejne dziecko, a okazało się, ze mogłam w to parcie włóżyc o połwę mniej siły niż w rodzenie dziecka...Pszło bardzo lekko. gdy obejrzała pepowinę, stwierdziła że jest na niej węzeł prawdziwy. Zapytałam co to takiego. Odpowiedziała, że to taki szypełek na pepowinie i gdyby mała w brzuchu pochasała jeszce bardziej lub gdyby pepowina była by krótsza to ten węzeł zacisnął by sie i mała mogłaby sie udusić...Jak zapytałam skąd on się wzioł na niej to odpowiedział, że mała poprostu sama go zrobiła od fikania w brzuchu. Potem pani poóżna ogladneła mnie czy łóżysko dobrze się odkleiło, wszystko było OK i co najważniejsze doszły mnie słuchy, ze z Zuzią też wszysto dobrze. Potem opłókały mnie obwineły w jakąś wate i przyszedł czas na przeniesenie sie na sale w której od 3 dni mieszkałam. Panie podprowadziły mi wózek, a ja na to, że czuje się tak wspaniale i że jestem uskrzydlona do tego stopnia, że sama na własnych nogach mogę iśc, bo naprawde baaaardzo dobrze się czułam!!!! Stwierdziły, że lepiej nie ryzykować, bo mogłabym z wycieńczenia mdleć. Nie mogłabym Panią odmówić....skoro tak bardzo nalegały! Zawiozły mnie na salę, od drzwi sali chwaliłam się koleżance, że mam już córkę! Potem przesiadłam się na moje łóżko i ze szczęscia popłynęły mi łzy! Tak bardzo byłam szcześliwa! Z tego szczescia wyrwał mnie znajomy głos i pytanie, już urodziła??? Wtedy słyszałam kroki i w drzwiach mojej sali stanął Marcin! Podbiegł do mnie, a raczej szybko podszedł...i mnie mocno ucałował! Boze jaka ja byłam szczęśliwa!!!!Zaraz za M. staneli w drzwiach teściowie pogratulowali nam, a raczej mi...podeszli, żeby mnie uściskać, a wtedy ja powiedziałam do teściowej "wszystkiego najlepszego mamo...". Znów łzy wzruszenia...potem poszli obejrzeć małą...Marcin przyszedł jeszcze bardziej szczęsliwy niż był. Spośród 6 dzieci miał wybierac, które jego, które najładniejsze...i wiecie co...trafił od razu...trzymał ja jako pierwszy na rękach...Po 2 godzinach od porodu wstałam, komplikacji nie miałam....iii w końcu musialam ujrzeć moje maleństwo. Z dumą wyszlam na korytarz, a połóżna nadziwić się nie mogła mojej werwy, ikry...czułam się wspaniale, ze góry mogłabym przenosić. Poprosiłam panią od noworodków, zeby w końcu przynosła mi Zuzie. Przyniosła i od tej pory stałyśmy się nierozłączne...............THE END
P.S. mam nadzieje, ze was nie zanudziłam i dotrwałyście do końca... może troche duże to opowiadanko, ale ja inaczej nie potrafie...