Czasem tak jest, że jedna ze stron (nie wiem, dlaczego, ale częściej chyba mężczyźni) wahają się z podjęciem "ostatecznej decyzji", jaką jest ślub.
Pamiętam, że ja o slubie zaczęłam napomykać po 2 latach spędzonych razem i spotkałam się z murem oporu ze strony mojego obecnego narzeczonego. Nie mogłam tego zrozumieć i było mi strasznie przykro. Zastanawiałam się, czy on mnie rzeczywiście kocha, skoro nie chce ślubu?
Potem mieliśmy spory kryzys, chyba powodem były nasze rozbieżne dążenia... jego do rozluźnienia a moje do zacieśniania związku, naprawdę ciężko było i wisiało na włosku, ale przezwyciężyliśmy to.
Myslę, RONDA, że umiem sobie wyobrazić, co czujesz... No cóż... naciskając na cokolwiek możesz tylko pogorszyć wasze relacje. Ja wtedy zrobiłam cos innego... po wielu kłótniach, płaczach i pretensjach, zmieniłam front... Odsunełam się ("przecież o to mu chcodziło"), zajęłam się SOBA, swoimi znajomymi, swoją urodą, swoimi zainteresowaniami, wyjechałam gdzieś i nie powiedziałam, kiedy dokładnie wrócę, a już wtedy mieszkaliśmy razem. Po prostu pokazałam mu, że może mnie stracić, ze nie jestem zdana na niego...
Nie wiem, może instynkt mysliwski mu się włączył i zaczął znów się starać?

Dość, że podziałało i znów jesteśmy razem. Niestety, mała blizna w moim sercu pozostała.
