O, widze, ze nie ja jedyna mam doczynienia z prawem alimentacyjnym:) W dniu slubu strace prawo do egzekwowania od mojego ojca pieniedzy. To dosc duzy dylemat co?
Pare ladnych lat placenia tak poprostu mu sie upiecze... . Prawde mowiac troszke lzej mi bedzie z mysla,ze zyje za wlasne pieniadze,a nie dane "z łaski". Moze mowie tak, dlatego,ze jestem w stanie sama sie utrzymac. Inaczej byloby,gdyby te pieniadze od niego mialyby warunkowac mi byt. Trudno powiedziec, co bym zrobila. Na pewno ciezko byloby mi z mysla,ze tylko dla tych pieniedzy przesuwam najwazniejsza date w zyciu- date slubu. Sila wyzsza, czasem i tak trzeba. Nie ma co oceniac.
Co do decyzji o slubie, podobalo mi sie okreslenie
"groziło nam przechodzenie"
Mam wrazenie, ze nasze zareczyny ( 16 wrzesnia 2005) byly idealnym momentem zakanczajacym jakis etap i gdyby potrwal on dluzej,mysle,ze bylaby juz krotka droga do jakiegos przyzwyczajenia, przywykniecia do siebie. Dziwne, ze wystarczy tylko zmienic status, zaczac cokolwiek inaczej nazywac i wszystko przybiera innego obrotu:) Narzeczenstwo to przeciez nie malzenstwo jeszcze,ale rzadzi sie juz calkiem innymi prawami,niz zwykle "chodzenie". Moze jestem staroswiecka,ale taki obrot spraw, najpierw a, potem b, c... daje mi taki wewnetrzny lad i poczucie stabilnosci. Pewnosci jutra:) Jestem osamotniona w takim przekonaniu?