To może zacznę od początku.
Poznaliśmy się 30 kwietnia 2004 - tydzień przed moimi maturami. Tkwiłam (tak, to dobre słowo...) akurat w związku, który był dla mnie okropną torturą, ale o tym może innem razem.
Ktoś z naszego miasta zorganizował zbiórkę pieniędzy dla znajomego na protezy nóg, a jako, ze był to dość dobry znajomy to pomyślałam - czemu nie - w końcu ja nic nie stracę, a ktoś może zyskać.
Pojawiłam się na miejscu w asyście koleżanki, inni ludzie też się powoli schodzili, nagle patrzę - Boże przecież to ON! Moja wielka dramatyczna miłość z czasów podstawówki. Na pewno każda z was zna to uczucie wielkiego zakochania w chłopaku ze starszej klasy
Jak już byliśmy razem to to przeżywałam - wiecie - że niby przeznaczenie i te sprawy, ale wtedy mnie to zbytnio nie obeszło... przecież miałam kogoś.
Znajomość się rozwijała, wspólne imprezy, grile, urodziny, zbiorowe spacery

Ja w międzyczasie uciekłam od faceta, który był czymś gorszym niż maminsynek.
Nawet nie wiem kiedy to się stało, ale pewnego dnia doszłam do wniosku, że "boże święty, Ania ty przeciez żyć bez niego nie możesz". A że poprzedni związek zostawił głęboki uraz do płci przeciwnej stwierdziłam że nie będę się pakować w kolejną katastrofę. Samej mi też dobrze

Więc też nikomu o tym co się dzieje w moim serduchu nie mówiłam.
Ale przyszedł taki dzień, że tłumione w sobie uczucia wreszcie znalazły ujście, nie wytrzymałam i wygadałam się. Nie jemu, ale kumplowi. Który z resztą potem mi przysięgał, że nic nikomu nie powie... a stało się inaczej...
cdn..