e-wesele.pl
Bebikowo => Zanim pojawią się II => Wątek zaczęty przez: monia w 25 Maja 2009, 00:53
-
"Jeśli bocian nie
przyleci, czyli skąd się biorą dzieci"
Agnieszka Frączek
Kiedyś, kiedyś...chyba w maju?
na ulicy...? lub w tramwaju...?
moją mamę spotkał tata.
Los obojgu figla spłatał
bo choć inne mieli plany,
czuli, że są...zakochani!
"Nie do wiary", myślał tata,
"Ja i miłość?!" Koniec świata!".
"Och, och, och..." szeptała mama,
chyba kocham tego pana...".
Tak zaczęło się to wszystko.
Wkrótce było weselisko,
pokój z kuchnią (na początku),
sto usmiechów w każdym kątku,
w dzień tysiące chwil uroczych,
gwiazdy spadające w nocy
(potem piasek w oczach z rana)
i...czekanie na bociana.
Ale bocian - sami wiecie -
woli włóczyć się po świecie,
szukać żan na całym globie,
zamiast dzieci dźwigać w dziobie.
Zresztą może ja się mylę?
Wszędzie jest niemowląt tyle...
Może to nie boćka wina?
Może inna jest przyczyna...?
Tak czy owak, mama z tatą,
choć od lat czekali na to,
choć szukali w krąg pomocy,
choć robili, co w ich mocy,
żeby zostać rodzicami,
ciągle byli sami. Sami!
Innym mamom, w wielkich brzuszkach,
słodko biły już serduszka
synków małych jak landrynki
i córeczek jak malinki.
A u mojej mamy - cisza...
Tylko tata czasem słyszał,
jak po domu nocą drepce
i cichutko (do mnie...?) szepcze:
- tak bym cię przytulić chciała,
okruszynko moja mała...
Wreszcie tata rzekł: - kochanie...
Jest też inne rozwiązanie.
Nie mogliśmy sprawić sami,
by maluszek był tu z nami,
ale go kochamy przecież!
Może on jest już na świecie?
Tak jak w bajkach - hen, daleko,
za górami i za rzeką...?
Trzeba tylko go odnaleźć.
Nie wahali się więc wcale!
Spakowali ciepłe ciuszki,
stertę pieluch, trzy poduszki,
odrzutowy samolocik
(prezent od szalonej cioci),
lalkę, mleko, bukiet bratków,
kaftaników sto (od dziadków),
kocyk w kratkę, kocyk z kotkiem,
tuzin smoczków i grzechotkę,
boćka z pluszu, czapkę w kwiatki,
niespodziankę od sąsiadki,
szampon, mydła, tran, mazidła
i...pognali jak na skrzydłach!
Przyjechali w samą porę,
bo różowy, smieszny stworek
(cztery kilo i pięć deka)
już się nie mógł ich doczekać.
Kiedy mnie przywieźli z dala,
tata mało nie oszalał,
dziadek po chusteczki latał
i tłumaczył, że ma katar,
wujek szeptał: "Moja klucho!",
babcia całowała w ucho,
piesek mi przynosił piłkę,
a mamusia, przez pomyłkę,
kaszką częstowała gości
i wciąż śmiała się z radości.
A co dalej?
Dalej było już zwyczajnie
- raz ciekawie, raz banalnie -
przytulanki i swawole,
rower, wrotki i przedszkole,
bajki, rosół, śnieg i narty,
bałwankowy nochal z marchwi,
czasem mina nadąsana,
bo znów stłukły się kolana,
czasem żarty i chichotki,
figle z tatą, z mamą plotki...
Nic w tym nie ma niezwykłego!
Moźe tylko prócz jednego -
kiedy widzę gdzieś bociany,
to przytulam się do mamy...
I z uśmiechem myślę o tym,
że choć przez bocianie psoty
nigdy mnie nie miała w brzuszku,
wciąż nosiła mnie w serduszku.
-
Monika......piękne...ryczę.....
Podziwiam ludzi, którzy decydują się na adopcję, bo pokochać dziecko, które nosiło się pod sercem i rodziło się w bólach- -jest czymś cudownym ale naturalnym, natomiast pokochać dziecko adoptowane to już coś niezwykłego i chyba trzeba być wybrańcem....
-
piękne.. mam łzy w oczach..
już sam tytuł wątku mnie wzruszył :'(
-
jesooooo
wyszłam z pokoju bo łzy napłynęły mi do oczu...
piękne ..........
tytuł wątku też mnie wzruszył...
-
:-X :-X :-X
piękne...i jakie prawdziwe :-X
-
Cudowne... Bardzo wzruszajace i prawdziwe. Czytalam super artykul w 'Wysokich Obcasach' o rodzinie zastepczej ktora sama nie mogla miec dzieci. Piekne...
-
słodki wierszyk...
tylko, że życie niestety nie bywa tak słodkie....
-
Piękne... aż brakuje słów... :Wzruszony: :Wzruszony: :Wzruszony:
Jest tyle dzieci które czekają na Rodziców.. i tylu Rodziców którzy czekają na Maleństwo... adopcja jest naprawdę wielką szansą dla Dzieci ale i dla Rodziców....
I moim zdaniem wcale nie trzeba być wybrańcem żeby pokochać takie dziecko...
-
...a ja myślę, że jednak trzeba...
...przyznajmy się sami przed sobą ilu z nas było by zdolnych do pokochania bezgraniczną, bezwarunkową miłością obcego dziecka...nie sądzę, że wszyscy...
-
Inaczej jest jak można mieć Dziecko, a inna sytuacja jest jak się długoooo czeka na Maleństwo i Go nie ma... wtedy miłość rodzicielska jest przelana na takiego Maluszka...
Wiadomo że nie każdy pokocha Dzieciatko które jest adoptowane ale też nie wszyscy Rodzice kochają swoje własne Dziecko...
-
A mnie się wydaje, że byłabym w stanie pokochać dziecko adoptowane... przecież kocha się nie "za coś", ale "pomimo wszystko". A czy to jego wina, że "prawdziwi" rodzice tyle tej miłości nie mieli? A Ci, którzy nie mogą mieć własnego dzieciątka mają chyba takiej miłości w nadmiarze....
-
wiele par nie ma wyjścia.. kochają się, chcą miec okruszka w domu i jakistam powodów nie moga miec..
cześc decyduje się na zabieg z nasieniem dawcy a część .. adoptuje...
obecnie w szczecińskich i koszalińskich ośrodkach czas oczekiwania na dzidzię ( 6 tygodniowego maluszka) to około 1,5 roku.. w przypadku dziewczynek jeszcze dłużej... najszybciej otrzyma sie dziecko.. chore... zdrowe dzieci to rarytas... ::)
-
Niestety większość dzieci ma nieuregulowaną sytuację prawną.
Rodzice oddają je do domów dziecka, ale nie chcą zrzec się praw. W końcu jego dziecko nie?....nie ważne, że wychowywać nie ma zamiaru...ale jego...jeszcze się zawsze może przydać.
-
Odpadłam, wyje jak bóbr- monia piękny wierszyk, PIĘKNY!!
Rzeczywiście z adopcją nie jest tak różowo. Swego czasu udzielałam się jako wolontariuszka w domu dziecka gdzie WSZYSTKIE dzieciaki stamtąd nie miały uregulowanej sytuacji prawnej. To były dzieci z patologicznych rodzin, niewydolnych wychowawczo, ale mieli rodziców. I niestety zero szans na adopcję :-\
a słyszałyście o czymś takim jak adopcja ze wskazaniem? wg mnie bardzo dobra inicjatywa dla ludzi pragnących dziecko. Fakt- pewnie będzie tu dochodzić do nadużyć, ale gdyby to jakoś objąć w przepisy prawne to maluszki mogłyby być już od pierwszych chwil ze swoimi rodzicami.
-
.. no pewnie.. jak się wychowa i wykształci to pewnie bedzie na nich płacić alimenty... :-\
-
Rodzice oddają je do domów dziecka, ale nie chcą zrzec się praw. W końcu jego dziecko nie?....nie ważne, że wychowywać nie ma zamiaru...ale jego...jeszcze się zawsze może przydać.
straszne.. ale prawdziwe :'(
adopcja.. bardzo delikatny temat. moim zdaniem : dobre rozwiazanie, jak juz inne sposoby zawodza.. bo rzadko kiedy decyduja sie na nia rodzice, ktorzy moga miec swoje dzieci..
-
d.. sir vu ple ;)
http://www.adopcjazewskazaniem.pl/forum/
http://www.styl24.pl/article.php/art_id,1804/title,Adopcja-ze-wskazaniem-Pomylilas-brzuchy-coreczko/
pary często obchodzą przeisy..
inkubator, chcący pozbyc sie dziecka podaje w dokumentach jako ojca dziecka pana XY.. wtedy w obliczu prawa dziecko dostaje para XY... potem tylko sprawa sadowa i pani inkubator zrzeka się opieki i oficjalnie pani XY staje się mamą..
Kiedy na kolejnym badaniu związanym z moją chorobą lekarz zapytał mnie „czy wiem coś o dzidziusiu”, nie wiedziałam czy mam się cieszyć czy płakać. Ponieważ jestem poważnie chora i mamy już sporą gromadkę, wiedziałam, że nie dam rady zajmować się malutkim dzieckiem, a ciąża jeszcze pogorszy mój stan zdrowia. Lekarz sugerował aborcję.
Nie była to łatwa decyzja - chodziło przecież o niewinne życie i też o moje zdrowie.
Długo się nad tym zastanawialiśmy zanim podjęliśmy z mężem decyzję, że je urodzę i znajdziemy mu rodziców. Żeby mieć jak najmniej wątpliwości zgłosiłam się na badania prenatalne. Kiedy okazało się, że wszystko jest w porządku zaczęliśmy działać.
O adopcji niewiele wiedziałam, znałam kilka rodzin adopcyjnych i te rodziny się znały z rodzicami biologicznymi, co nie przysparzało im żadnych problemów.
Wtedy myśleliśmy, że skoro tylu ludzi przeżywa tragedię nie mogąc mieć własnych dzieci, to chyba znajdzie się ktoś, kto nie będzie się bał adopcji ze wskazaniem. Chodziło nam o to żeby ewentualni przyszli rodzice naszego dziecka mogli nas poznać przed podjęciem decyzji. Ponieważ poprzez internet mieliśmy już kontakt z ludźmi oczekującymi na adopcję, za ich radami (żeby wszystko było zgodne z prawem) zgłosiliśmy się do Ośrodka Adopcyjno Opiekuńczego, na którego pomoc liczyliśmy. Tak bardzo chciałam żeby przyszła mama była z dzieckiem od początku, żeby mogła je oglądać na USG, była przy jego narodzinach, a ja bym miała uczucie, że to, co robię jest słuszne i najlepsze dla dziecka, a mi oszczędziłoby wstydu i upokorzenia w szpitalu. Rozmawiałam o tym w ośrodku, ale tam nie podzielano mojego zdania. Nawet te sześć tygodni, które dziecko musi czekać w pogotowiu rodzinnym jest podobno nieistotne, bo dziecko jest malutkie i nic nie będzie pamiętało. Ja to widzę trochę inaczej, ale może nie mam racji, bo nie jestem ekspertem, jestem tylko matką.
Rolę ośrodków adopcyjnych wyobrażaliśmy sobie trochę inaczej, skoro potrafią dokładnie sprawdzać kandydatów na rodziców, organizować im szkolenia, powinni również bardziej interesować się rodzicami biologicznymi. Wiem, że są rodzice biologiczni, przed którymi należy wręcz chronić dzieci, ale nie wszyscy są tacy. I nie widzę przeszkód żeby ludzi oczekujących na dziecko z adopcji pytać czy nie chcą poznać rodziców biologicznych i zdecydować się ewentualnie na adopcję ze wskazaniem.
Wiem, że takie rozwiązanie dla przyszłych rodziców wiąże się pewnymi obawami i lekami, ale wierzę, że tacy by się znaleźli. Jeżeli ośrodki brałyby pod uwagę taką formę adopcji. Wiem, że to dobro dziecka było motywem naszej decyzji i to samo uczucie nie pozwoliłoby nam na jakąkolwiek ingerencję w jego nowej rodzinie.Wydaje się, że w działania ośrodków polegają na tym żeby przekonać rodziców biologicznych żeby zapomnieli o fakcie oddania dziecka do adopcji i że brak jakichkolwiek wiadomości o dziecku jest dla nich najlepszym rozwiązaniem. W takim przypadku ośrodek do niczego nie jest mi potrzebny, bo „porzucam” dziecko w szpitalu i zrzekam się praw. Z mojego punktu widzenia nie ma tu żadnej roli dla ośrodka. Odnoszę wrażenie, że my rodzice biologiczni zawracamy im tylko niepotrzebnie głowę, bo to, co dla nas robią to przekonują nas, że jesteśmy nieprzewidywalni i nie wiadomo jak się kiedyś zachowamy.
Chciałam oddać dziecko, znaleźć mu rodziców i móc dalej normalnie żyć. Liczyłam na pomoc instytucji do tego powołanych, ale nikt mi tej pomocy nie udzielił. Zostałam ze swoją niepewnością o los dziecka i ze świadomością, że je „porzuciłam”. Dlaczego rodzice adopcyjni mogą sobie wybierać dziecko( chłopiec lub dziewczynka, jasne włoski lub ciemne), a my nie możemy nawet zdecydować o tym czy dziecko ma się wychowywać w rodzinie katolickiej. W tej chwili nie będziemy nawet wiedzieć czy dziecko żyje a nie oto nam w tym wszystkim chodziło.
-
monia ta sytuacja którą opisałaś to kazus....
-
list matki która chce oddac czy machloje prawne żeby mieć dzidzię?
-
list matki....mało która jest taka....
o tym jak ciężko "dostać" dziecko wiem - mam kilka pacjentek, które adoptowały dzieci. Swoich z racji choroby mieć nie mogły.
Wiem też coś o tym jak jest po kilku, a nawet kilkunastu latach....dlatego napisałam, że w życiu nie chce być jak w tym wierszyku...
-
wiem....
mam w rodzinei dziecko adopcyjnie.. domysla się,ze jest cos nieteges , jako dziecko została przez inne dziecko z piaskownicy nazwana bekartem, szukała papierów jako nastolatka i... dała spokój.. teraz sma jest matka i nie w głowie jej "takie" rzeczy...
znam kilka szcześkliwych rodzin adopyjnych i wiele z wielkimi problemami..
ci rodzice nie wiedzieli jak powiedziec.. a jak dziecko samo odkryło było już za póxno... niestety trafiało to na okres buntu (nastolatki) i niestety w kilu przypadkach skończyło się na wykolejeniu sie dzieciaków...
temat otworzylam dla rodziców którzy mysla o adopcji.. chciałam zacząc optymistycznie.. i mam nadzieję,ze ten temat w takim własnie duchu zostanie utrzymany..
-
Jak wiecie my z mężem mamy bardzo duże trudności żeby zostać rodzicami i powiem wam że jak się nie może mieć Dziecka to decyzja o adpocji wcale nie jest łatwiejsza. To nie jest kupienie zabawki. To decyzja na całe życie, często decyzja której rodzice żałują. O tym się nie mówi ale czesto dzieci adpotowane sa nieszczęśliwe, bo rodzice nie potrafią ich kochać. Wydawało im się że to będzie łatwiejsze. Według mnie póki jest jakakolwiek nadzieja trzeba walczyć o własne dzieciątko. Poza tym do adpocji tzreba byc po prostu powołanym. To się wie. Ja jeszcze nie wiem i dlatego nie potarfiłabym na chwile obecną zaadoptowac dziecka. I nie chodzi tu o to że się boję czy je pokocham. To pzreciez zwykły proces w sądzie, ogromne obciążenie psychioczne, wielu ludzi dla których to dziecko to po prostu " towar" itd... Smutne ale prawdziwe.
Adpocja jest piękna ale tylk owtedy kiedy jest świadoma i odpowiedzialna.
-
Gabiś zgadzam się z Twoim każdym słowem!!!
-
wiersz cudownie nadaje się do rozmów z adoptowanym dzieckiem, taka piękna odpowiedź na pytanie - skąd się wziąłem?
-
Hmmm, a ja Wam powiem, że jeszcze zanim chciałam mieć swoje dziecko, to chciałam mieć dziecko adoptowane. I to nawet nie noworodka, tylko takiego kilkulatka, powiedzmy trzy-cztero letniego szkraba albo nawet rodzeństwo, dla których najtrudniej znaleźć jednych rodziców adopcyjnych. Nie wiem dlaczego tak miałam i w sumie mam do tej pory. Wiem, że jak swojego maluszka odchowam troszkę, to będę się starała o rodzeństwo dla niego/ niej ale właśnie drogą adopcji. Nie wykluczam, że chciałabym mieć kolejne biologicznie swoje dzieci- w takim przypadku będę miała po prostu liczną rodzinę :) Mój narzeczony, niebawem mąż, mnie popiera póki co, więc mam nadzieję, że kiedyś damy miłość i szczęście dziecku/ dzieciom, które zostały oddane przez swoich rodziców i że my będziemy im mogli dać szansę na piękne życie :)
-
Fasolek bo to jest własnie pragnienie. Ja takiego pragnienia nie mam a mój mąż tym bardziej. ::) To jest piękne i szczerze Ci powiem że zazdroszczę.....
-
"Jeśli bocian nie przyleci, czyli skąd się biorą dzieci" to ulubiona książeczka czterolatki z naszej najbliższej rodziny. Przyznam, że ciężko mi było powstrzymać łzy jak ją czytałam. A nasza gwiazda ją bardzo lubi, tak samo jak opowieści o tym jak mama, tata i brat na nią czekali, jak zadzwonił telefon, że czeka na nich córcia i mogą się z nią zobaczyć. Dzieciaki wiedzą, że "nie są z brzuszka tylko z serduszka" od samego początku.
-
jeszcze 2 lata temu byłam pewna,że mogłabym pokochac adoptowane dziecko,nawet chore.Jestem pielęgniarką,pracowałam na pediatrii, dałabym radę.Tak wtedy myślałam.Odkąd urodziłam córeczkę nie jestem pewna nawet czy chce urodzic 2 dziecko,Asia jest dla mnie całym światem,kocham ja nad życie i nie wiem czy kogoś jeszcze tak będe potrafiła kochac.glupie to może, wszyscy mi mówia że matce wystarczy miłości nawet dla tuzina dzieci ale ja sie boję i już.A adopcja?piękna sprawa, jeśli ktos nie może miec dzieci albo nie może ich wychowac.Szkoda tylko że w naszym kraju tak wiele dzieci ponosi konsekwencje niedoskonałości prawa.Moja oddziałowa adoptowała dziecko,mała jest w wieku mojej córki i dla niej (oddziałowej)to spełnienie marzen.ale ile jest takich osób które biora a potem oddają,birą nieświadome konsekwencji.B adoptowac to dużo większa odpowiedzialnosc niz urodzic.Trzeba umiec pokochac je jak wlasne i pamietac ze taki maluch juz przeszedl co swoje w swoim zazwyczaj kilkutygodniowym życiu.
-
z tego co ja się nasłuchłam.. mozna pokochac i dwójke i trójke itd taką samą miłością.. wiadmo.. pojawiaja sie preferencje a to najmłodsze jest zazwyczaj najukochańsze ;)
ja tam marze o drugim szkodniku... pomarzyć mozna ::)
-
Przeczytajcie:) Wzruszyłam się:)
Pamiętnik ojca adopcyjnego
Tekst Piotr Majchrzak
2009-07-13, ostatnia aktualizacja 2009-07-13 16:33
Próbowaliśmy prawie wszystkiego, od farmakologii, poprzez inseminacje, a na in vitro skończywszy...
- Tato, po czym poznać, że się kogoś kocha?
- Kiedy kochasz, to wiesz, że za tę kochaną osobę mógłbyś oddać życie.
Taką odpowiedź usłyszałem, kiedy miałem kilkanaście lat, a w sercu i głowie rozkwitała wiosna na widok prawie każdej dziewczyny.
- Mają Państwo bardzo małe szanse na poczęcie w naturalny sposób.
Takim z kolei zdaniem uraczył nas pewien lekarz po przejrzeniu stosiku karteluszków z wynikami badań moich i mojej żony. Byliśmy wtedy 7 lat po ślubie, a na "owoc naszej miłości" czekaliśmy już od jakichś 5 lat... Próbowaliśmy prawie wszystkiego, od farmakologii, poprzez inseminacje, a na in vitro skończywszy. Kiedy po nieudanym zabiegu zbieraliśmy się do kontynuowania starań, któryś ze znajomych spytał wprost, czy braliśmy pod uwagę adopcję. Ha! Jedno, czego byłem wtedy pewien, to to, że adopcja jest rozwiązaniem ostatecznym, praktycznie nie do przyjęcia.
Dlaczego? Myślę, że problem tkwi w naszej męskiej naturze. Jedni nazwą to ambicją czy honorem (to musi być mój potomek i już!), inni atawizmem, który jak u najprymitywniejszych gatunków nakazuje nam bezwzględnie przekazywać własne geny. Kiedy jednak standardowa ścieżka leczenia nie przynosiła spodziewanych rezultatów, zacząłem pękać. Wiedziałem, że do drugiego in vitro nie chcę podchodzić. Zbyt wiele zdrowia kosztowało to moją żonę (o pieniądzach nie myślałem, chociaż też nieźle to bije po kieszeni). Najgorsze było to poczucie bezradności. Wtedy zacząłem odsuwać ten problem od siebie i po prostu nie chciałem z żoną na ten temat rozmawiać. Ale nadal w głębi ducha uważałem, że
adopcja jest dla mnie nie do przyjęcia.
Jednak podświadomość chyba nad tym mocno pracowała albo też moja żona w nocy szeptała mi coś do ucha i mnie programowała? Nie wiem. W każdym razie po głowie chodziły mi takie pytania: "Dlaczego to musi być z mojego plemnika?", "Czy natura nie daje wyraźnie do zrozumienia, że biologicznie ta linia się nie sprawdza?". No i najważniejsze:"A gdzie jest napisane, że jak z mojego plemnika, to będzie do mnie podobny?".
Wtedy zacząłem analizować swoje podobieństwo do mojego taty. Dotarło do mnie jak nigdy, że nie ma żadnej rzeczy w moim ciele i charakterze, którą bym po nim wyraźnie odziedziczył, bo jestem podobny do mamy. Za to zawdzięczam swojemu tacie bardzo fajne dzieciństwo, szerokie możliwości rozwijania zainteresowań, wsparcie w okresie dorastania, a przede wszystkim ogromne poczucie bezpieczeństwa i miłości. Krótko mówiąc, jest najlepszym ojcem, jakiego mógłbym sobie wymarzyć. A ja ani nie jestem do niego podobny z wyglądu, ani z charakteru, ani nawet z zainteresowań - no może poza dwoma: obydwaj lubimy czytać i obydwu nas pasjonuje historia podboju kosmosu. Poza tym mój tata to humanista, a ja umysł ścisły.
Potem, nie wiadomo skąd, w umyśle rodziły się myśli w stylu: "Przecież Jezus i Mojżesz też byli adoptowani". Albo: "Genetyczna różnica pomiędzy człowiekiem a szympansem to niecałe dwa procent (wspólnych mamy ponad 98 proc. genów)... Między jednym człowiekiem a drugim to zaledwie maleńkie ułamki procenta - o co w takim razie toczę wojnę z sobą samym?"
Mniej więcej rok po in vitro
żona przyparła mnie do muru
i zażądała podjęcia decyzji, co dalej: albo kolejna próba, albo adopcja, ale żebym się w końcu zdecydował. No i wtedy chyba po raz pierwszy zwierzyłem się jej, że z bliżej nieokreślonych powodów, mam bardzo poważne opory przed krokiem adopcyjnym. Po tej rozmowie biłem się jeszcze z myślami przez miesiąc. A potem nastąpił w głowie taki "PSTRYK", który sprawił, że do dziś nie mam pojęcia, dlaczego adopcja była dla mnie kiedyś takim problemem. Powiedziałem wtedy, że w przyszłym tygodniu pójdziemy, do ośrodka adopcyjnego.
I jak postanowiłem, tak zrobiliśmy. Od tamtego dnia do momentu, gdy zobaczyliśmy naszego syna, minęło dokładnie pół roku. Mieliśmy nie tylko niesamowite tempo, ale i dużo szczęścia. Kiedy zadzwonił TEN telefon, błyskawicznie urwałem się z pracy, pojechałem po żonę i w trybie ekspresowym dotarliśmy do ośrodka. Po zapoznaniu się z papierami padło pytanie, czy chcemy się zobaczyć z tym dzieckiem. Oczywiście, że chcieliśmy. Nie oznacza to jednak, że już podjęliśmy decyzję. Rany! Tak jak wtedy, to się chyba nigdy nie bałem.
Następnego dnia pojechaliśmy na spotkanie godzinę wcześniej, bo w domu wysiedzieć się nie dało. Jak wniesiono "naszego synka" do pokoju, to... Nie, to jeszcze nie była miłość, to się nie rodzi tak szybko. Czy wiedziałem, że to jest moje dziecko? Absolutnie nie! To nie było moje dziecko, tylko innego mężczyzny i innej kobiety. Ale wiedziałem, że chcę przyjąć to dziecko do swojego domu. Po głowie tłukła się tylko jedna myśl: "Żeby tylko ten chłopczyk spodobał się mojej żonie". Potem minęły jeszcze 3 dni i w końcu Synek zamieszkał z nami. Od tamtej pory
zaczęło się rodzić uczucie.
Do chwili, kiedy poznaliśmy naszego Synka, jeśli słyszałem gdzieś płaczące dziecko, to się irytowałem w stylu: "Czy ktoś mógłby uciszyć to dziecko?!". Ale od pierwszego płaczu własnego dziecka uczucie irytacji zastąpiło uczucie troski. Mówię to zupełnie poważnie. Najprawdopodobniej zaczęła działać jakaś chemia. I chociaż później nie raz w chwilach ciężkiej frustracji z powodu nierozumienia powodów płaczu powracała irytacja, to jednak uczucie troski było znacznie silniejsze. A potem w duchu liczyłem jeszcze miesiące i jak Synek skończył 10 miesięcy, to sam do siebie powiedziałem: "No! To teraz już jesteś z nami dłużej niż z kimkolwiek wcześniej".
W sumie nie wiem, kiedy pojawiło się tak silne uczucie, jak teraz. Na początku jest nadzieja, że pokocham TO dziecko, i obawa, że jak nie pokocham, to bardzo je skrzywdzę. A potem człowiek przestaje o tym myśleć, tylko po jakimś czasie odkrywa, że to jest jego dziecko i nikogo innego. Jest to suma wielu, naprawdę wielu drobnych chwil:
- przychodzę z pracy do domu i pierwsze, co słyszę po przekręceniu klucza w zamku i uchyleniu drzwi to "Iiiiii!!! Tata!";
- leżę na łóżku po obiedzie albo na podłodze, na kocu i drzemię, a na ręku obok drzemie mój syn;
- wstaję rano, wchodzę do pokoju synka i widzę, jak się rozpromienia na mój widok i wyciąga swoje malutkie rączki, żeby go wziąć na ręce;
- bawimy się w pokoju - ja się wygłupiam, kręcę rękoma i biodrami, udając, że tańczę i śpiewam przy tym "ugi-bugi dla papugi". Wcale nie trzeba było wielu minut, żeby Synuś zaczął również kręcić rączkami i tułowiem - to jedna z pierwszych rzeczy, której jako ojciec świadomie nauczyłem swojego syna;
- jesteśmy na spacerze, spotkana znajoma bierze Synka na ręce. Ten nie protestuje, ale po chwili wyciąga ręce do nas;
- stoję w kuchni, a Synek raczkuje między mną i mamą i za każdym razem przytula się do nogi. A jak go biorę na ręce, to mnie obejmuje i kładzie mi główkę na ramieniu.
Oj, i wiele innych takich chwil, gdy się człowiek nad tym nie zastanawia, ale wie, że kocha tego dzieciaka, jak nikogo na świecie. Że jakby go ktoś chciał skrzywdzić, to chyba bym zabił. Że jak płacze z bólu, to się go bardzo chce przytulić, żeby pocieszyć. Ale też, że jak płacze i miota się po podłodze, bo mu się czegoś zabroniło, to wtedy też czuję się jego ojcem, tylko takim stanowczym, nieulegającym, w trosce o jego wychowanie. No bo kto inny ma o to zadbać?
Pewnie, że
czasami nachodzą mnie wątpliwości
w stylu: "Ale czy to na pewno mój syn?". Ale po chwili sam sobie odpowiadam: "Jeśli nie mój, to na pewno nikogo innego". Najczęściej jednak dziękuję losowi zarówno za wspaniałą żonę, jak i za cudownego syna. Wiem, że w tej chwili Synek jest numer jeden w moim świecie i że należy do najbliższych mi ludzi, za których bez wahania oddałbym życie.
-
rose.. rzuć mi linke na priv..
-
no ładnie teraz siedzę i ryczę w pracy :-X
niesamowite zwierzenia ojca...
-
adopcja to trudny temat ...
ale jak widać z tego artykułu, może przerodzić się w coś pięknego :D
-
http://www.tvp.pl/filmoteka/film-dokumentalny/spoleczenstwo/szesc-tygodni/wideo/film-dokumentalny
-
Wzruszające i prawdziwe....szkoda tylko, że te maleństwa nie mogą odrazu trafiać do rodzin, które tak bardzo na nie czekają.....