Z Grzesiem znamy się od dziecka (chciałam napisać od pieluch ale skłamałabym). Odkąd sięgam pamięciom przychodził do mnie na podwórko razem się bawić. Mieliśmy wtedy może po siedem, osiem lat…Jak tylko zamknę oczy widzę uśmiechniętego chłopca, z wesołymi oczkami i burzą czarnych loków (diabełki w oczach ma do dziś…tylko loków jakby mniej). Straszny był z niego rozrabiaka… Początkowo odwiedzał mieszkającego na moim podwórku kolegę, później zaprzyjaźnił się z większą ilością osób. Prawie zawsze przychodził z bratem, bardzo rzadko sam…
Na własnej skórze doświadczyłam prawdziwości stwierdzenia „stara miłość nie rdzewieje” albo „pierwsza miłość jest ostatnią”. Będąc w pierwszych klasach szkoły podstawowej (może była to druga, może pierwsza klasa) zaczęliśmy z sobą chodzić . Trzymaliśmy się za ręce i spacerowaliśmy po podwórku albo dookoła bloku…takie to były nasze początki: dziecinne, beztroskie… Nie pamiętam dlaczego, ale rozstaliśmy się (nawet płakałam w poduszkę jak przystało na porzuconą młodą damę). Grzegorz (powinnam chyba napisać Grześ

) przestał przychodzić do nas na podwórko, czasami tylko odwiedzał kolegę…
Minęło kilka lat. Oboje podrośliśmy, zmieniliśmy się nieco. Ja zaczęłam śpiewać w zespole, a Grzegorz zaczął oddawać się swej namiętności…ubóstwiał wprost grać w koszykówkę. Z czasem boisko stało się jego drugim domem. Przychodził na nie pierwsze, wychodził ostatni. I trzeba przyznać, że z tego skorzystałam. Razem z koleżankami często chodziłyśmy na boisko posiedzieć, poplotkować, aż pewnego razu dostałyśmy zaproszenie do gry…Przyznam się szczerze, że trochę się ociągałam. Nie za bardzo lubię koszykówkę, ale…sama nie wiem dlaczego zgodziłam się na grę. Od tej pory bardzo często przychodziłyśmy na boisko pograć w „Króla” albo zagrać meczyk…najczęściej przegrywałyśmy, ale zdarzało nam się pokonać obronę . Cóż to była za radość…
Byłam chyba w ósmej klasie, gdy Grzegorz zaczął odprowadzać mnie do szkoły. Wprawdzie nie doprowadzał mnie pod same drzwi, ale do Bramy Portowej. Bardzo mi się to podobało…Zaczęliśmy się przyjaźnić. Spotykaliśmy się coraz częściej i coraz więcej, aż pewnego dnia odkryłam, że Grzegorz bardzo mi się podoba i jak jest w pobliżu odczuwam dziwne skurcze w okolicy żołądka i serce bije mi nieco szybciej. Tak…zakochałam się. Nocami nie spałam zastanawiając się jak by to było, gdybyśmy byli razem, co stałoby się z nasza przyjaźnią…Bałam się, że jakbyśmy spróbowali i coś by nam nie wyszło to przestałaby istnieć nasza paczka…Ale z drugiej strony coś mnie ciągnęło do tego żeby być razem, wewnętrzny głos mówił, że będzie dobrze, a intuicja podpowiadała mi, że bycie razem to najlepszy krok…jak się później okazało moje obawy były niesłuszne, bo choć nasza paczka się rozleciała to my nadal byliśmy razem….
Dokładnie pamiętam ten dzień, 7 stycznia 2001 rok, u Grzesia był wówczas wujek z Ameryki wraz z żoną i małym Joe. Grzegorz miał za zadanie opiekować się młodszym kuzynem więc zabrał go na bilard… Poszliśmy całą paczką, było nas 5 osób, do Piasta i tam postanowiliśmy grać w bilard w różnych konfiguracjach, dwa na dwa, jeden na jeden…I właśnie kiedy miałam odegrać kolejkę z Grzesiem postanowiłam zadziałać…wymyśliłam sprytny zakład: „jeżeli wygram ja to Ty jesteś mój, a jeżeli wygrasz Ty to ja jestem Twoja…”. Wygrałam ta grę…wygrałam Grzesia . Początkowo Grześ myślał, że to żart, ale już tego samego dnia zaczęliśmy tworzyć parę…
„Od dawna mi się podobałaś, ale bałem się, że nie będziesz chciała być ze mną…” usłyszałam jakiś czas później od Grzesia. Tym większa była moja radość, że to ja uczyniłam pierwszy krok…