
Droga do kościoła nie obyła się bez niespodzianek...Obfotografowani ze wszystkich stron przez rodzinę i sąsiadów wsiadamy do autka. Po przejechaniu 100 metrów spada nam dekoracja z maski. Awaryjne i poprawiać niesforne kwiaty. Deko zsunęło się jeszcze ze dwa razy, ale co tam - śmiechu co niemiara. Mnóstwo osób przyglądało nam się z zaciekawieniem. Trąbiąc głośno wjechaliśmy na przedkościelny placyk. Czekali już na nas goście - niesamowite uczucie, że przyszli specjalnie dla nas.... Świadki poleciały dopełnić formalności, a my gawędzimy spokojnie z bliskimi. W końcu wspinamy się po schodach... No, ciekawe, który Ksiądz udzieli nam ślubu ( nie określili nam tego wcześniej ). -Mam nadzieję, że to będzie K. Tomek- mówi Krzyś... Akurat!- myślę - aż takiego farta, chyba nie będziemy mieli... Czekamy. Po chwili nadchodzi Ksiądz. Tomek!!! Uśmiecha się do nas wesoło - o cholera! - myślę, zaraz się reflektuję... po spowiedzi trzeba trzymać fason

-To jak? Nadal jesteście zdecydowani?

Czy chcecie do domu?

- żartuje Ksiądz. - Proszę Księdza, nie wiem jak narzeczony, ale ja nigdzie się stąd nie ruszę! - odpowiadam. Chwila śmiechu i zaczyna się marsz weselny... Tren, tren!!!! - woła świadkowa. No tak - zapomniałyśmy rozwiązać tren. A już grają! Świadkowa i świadek walczą z trokami, które jak na złość nie chcą się rozwiązać. Dłuższa chwila...-Idę bez trenu! - mówię. Trudno, przepadło...A jednak udało się!!!!
Dzielna ekipa w postaci 3 osób rozsupłała piekielny tren. Spóźnieni chwilkę ruszamy za Księdzem. I tylko jedna rzecz w jego wyglądzie, a w zasadzie w ubiorze, nie daje mi spokoju......
