dziewczyny zaczne w końcu moją relacje, pewnie na raty, ale w ten sposób stopniuje napięcie... dobrze, że mam jeszcze dobra pamięć:)
więc zaczynamy...
21 września 2007r., dzień przed ślubem. Nawet za bardzo się nie stresowałam, a że to był piątek trzeba było iść do spowiedzi. Jako że mieszamy już razem mieliśmy tylko jedna spowiedź. Poszliśmy razem ze świadkami na wieczorną mszę. Stanęliśmy wszyscy do jednego konfesjonału, a że było trochę ludzi rozdzieliliśmy się i Przemek ze świadkiem i świadkową poszli do innego księdza a ja zostałam. Spowiedź jak spowiedź pomyślałam, ale ksiądz mnie zaskoczył.Klęczałam dość długo a ksiądz rozgrzeszenia nie chciał mi dać. Nie pomyślcie, że ze mnie taka grzesznica

Po prostu nie spodobało mu się, że przed ślubem mieszkam z narzeczonym, a nie powiedziałam od razu mu o tym... ciśnienie od razu 600 na 800... pomyślałam ślubu nie będzie. więc w nerwach mówię do niego że mamy dziecko, myślałam że spadnie z krzesła:) ale po długich wyjaśnieniach udało sie!!! dostałam rozgrzeszenie... A że to był wieczór pojechaliśmy do domu jeszcze z narzeczonym. posiedzieliśmy, pogdaliśmy i okazało się, że Przemcio trochę się stresuje... No chyba najwyższy czas... położyliśmy się spać, oczywiście osobno bo do ślubu czystość zachowaliśmy -wersja oficjalna (hehe prawda jest taka że Przemek nie wysypia sie w pokoju z Amelcią więc przeprowadził się do gościnnego)...
nie mogłam zasną, ciągle o czymś myślałam, czy wszystko jest załatwione, czy wszystko będzie ok, no i jak to będzie... w tych pytaniach zagłębiłam sie i zasnęłam... błogim snem, aż do 6:00 rano.. Amelcia się przebudziła....
Ranek... Boże co robić?? jak pamiętacie ostatni tydzień przed weselem był okropny, ciągle coś nie tak. nie było mojej fryzjerki, kosmetyczka sie ulotniła, przyjaciel mamy który miał wieźć nas do ślubu wylądował w szpitalu, nie mieliśmy czy pojechać...
na szczęście wszystko się ułożyło. fryzjer i kosmetyczna cudem sie odnalazły, kolega pożyczył nam autko, zmieniłam kolor przybrania samochodu i już po krzyku.
Wracając do poranka
22 września 2007r.....
Niby dzień jak każdy inny. Po poranne pobudce ubrałam się i pojechałam z moją mamą i przyszłym teściem po ciasta, na sale i jakoś dzięki temu stres mnie opuścił...
Same wiecie, że kobiety w dniu ślubu mają pełno bieganiny... Więc zaczęło się.
Fryzjer na 9-00 a ja nie wiem jak sie uczesać, czy założyć welon... grunt to zdecydowanie...
szybka męska decyzja... mała fryzura (skromna ) i welon ( w tym miejscu muszę podziękować
kurczaczkowi83 za udostępnienie firanki (czytaj welonu)

do południa mój aniołek Amelcia był u przyszłej teściowej z narzeczonym, ja ciągle gdzieś jeździłam.
po fryzjerze spokojnie pojechałam do babci (stamtąd wychodziłam) i na 14-00 do kosmetyczki na nałożenie tapety na pysio...
około 14-30 byłam gotowa, a ślub na 17-00 co tu robić?? nuda, nuda, nuda a stres poszedł gdzieś na urlop. akurat świadek był w kwiaciarni a że kosmetyczka blisko, poszłam do niego na papieroska (ciiii...) pogadaliśmy i odebrałam butonierki.
a taki mieliśmy ubrany samochodzik

Kobitka w kwiaciarni zdziwiła się, że młoda taka spokojna. Gdyby tylko wiedziała ze wcześniej sie nerwów najadłam...
chwila przerwy... stopniujemy napięcie...
