Nasz wielki dzień , 17 czerwca 2006 roku zaczoł się o 5.45 kiedy to zadzwonił mój telefon z pobudką. prawdę powiedziawszy nie pamietam aby coś dzwoniło

o 6.00 stwierdziłam że czas wstać i zmierzyć się z zakładaniem soczewek mając na dłonach tipsy. (Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że cała "operacja" poszła mi sprawniej niż z kruciutkimi pazurkami.) Pierwsze kroki po przebudzeniu skierowałam do okna kuchni i gdy zobaczyłam słoneczne niebo o poranku, to stwierdziłam w myślach "jest nieźle , oby tak dalej, zpowiada się ładny dzień" ) potem był czas na przygotowanie włosów do fryzury, toaleta i śniadanko z kawą i pogawętką.... a przy tym zero stresu, tylko takie mrowienie, czułam że będzie sie działo coś niesamowitego i że to WIELKI DZIEŃ.
O 7 przybył mój Luby, który po chwilli poganiania nas, że jest 7 a my jeszcze nie gotowe i nnie zdążymy ze wszystkim na czas, zawiózł nas do koleżanki-fryzjerki, a po następnej 1,5 godzinie odebrał nas z naszymi fantastycznymi fryzurami. Przed moją wizytą u kosmetyczki pojechaliśmy jeszcze rozłozyć podziękowania dla gości (robione oczywiście dzień wcześniej) za przybycie na uroczystość (w formie tekstu wydrukowanego na papierze wizytówkowym).
kolejny punkt programu to mój makijarz i odebranie kwiatów. Jak siedziałam na fotelu to nagle zaczeło grzmieć, padać i dopiero w tedy moje zdenerwowanie wzieło w górę. Może za dużo nacytałam się o przesądach, ale za dwie godziny mieliśmy jechać w plener !!! A tu leje !!!Po prost koszmr
